Bo w Norwegii pogoda ma inne plany -Gudvangen i Flam - Norwegia- Urlop 2025 - Skandynawia
W końcu możemy się porządnie rozpakować, bo w kolejnej norweskiej miejscówce spędzimy aż tydzień. Z tego co wcześniej wyczytaliśmy i co sami potwierdzamy, okolice Voss to całkiem dobry punkt wypadowy do zwiedzania norweskich fiordów i nie tylko.
Norweska pogoda, wierna swoim obietnicom, zafundowała nam dzień tak mokry, że nawet fiordy wyglądały na zaskoczone. Był to idealny dzień na "coś pod dachem" lub, co najmniej, "coś, gdzie i tak już jesteśmy mokrzy". Stąd nasz wybór padł na Wioskę Wikingów w Gudvangen. Decyzja była prosta: krajobrazy można podziwiać, kiedy nie leje; Wikingów można oglądać w każdą pogodę!
Wioska, zbudowana z dbałością o detale, zabrała nas w świat "Njardarheimr" (nazwa wioski w Gudvangen). Można tam faktycznie zobaczyć wiele: repliki długich domów krytych darnią, warsztaty rzemieślnicze (tkactwo, obróbka skóry), a także świątynię ofiarną i teren do walki. W jednym z Długich Domów podziwialiśmy "kulturę Wikingów", co polegało głównie na obserwowaniu, jak brodaci gospodarze z głośnym zaangażowaniem rzucają siekierą (ich celność nie była aż tak legendarna, jak ich łodzie) i jedzą (tak głośno, że słychać ich w sąsiednich fiordach), demonstrując codzienne życie.
Co najlepsze, sami mogliśmy poczuć się jak wojownicy: chwyciliśmy za siekiery i łuki, z mizernym skutkiem próbując trafić w tarczę.
Z kolei na placu treningowym, panowała atmosfera powszechnej klęski. Tłumy turystów podchodziły do stanowiska, brały siekierę, rzucały nią z heroicznym wysiłkiem, a siekiera, po zrobieniu w powietrzu piruetów godnych baletnicy, lądowała na ziemi z głuchym stukiem – obok tarczy ze słomy.
Wtedy do akcji wkroczył mój syn. Bez zbędnych ceregieli, wziął do ręki siekierę – tak, jakby robił to całe życie, a nie pierwszy raz w norweskiej wiosce Wikingów. Stanął, zamachnął się pewnie i rzucił.
Nie było żadnych piruetów, żadnego stukania o ziemię. Był tylko soczysty, satysfakcjonujący odgłos i siekiera wbita idealnie w środek słomianej tarczy. Turysta obok, który właśnie zaliczył szóste pudło, spojrzał na mojego syna z mieszanką podziwu i zazdrości. Pomyślałam: to musi być genetyka Wikingów, a nie listonosza (to oczywiście żart, syn jest genetyczną kopią mojego męża, więc może trzeba by było zgłębić temat o konotacjach rodziny męża z Wikingami)! Mój syn właśnie udowodnił, że wcale nie jesteśmy na wakacjach, ale na rekrutacji do armii Haralda Bluetooth i to niekoniecznie z powodu posiadanej technologii komórkowej.
Jednak prawdziwe show rozegrało się na strzelnicy łuczniczej. Pewna mama z dziećmi, pełna zapału do wikingowych tradycji, podeszła do stanowiska i chwyciła łuk. I tu nastąpił moment, który zatrzymał nam serca: wzięła łuk kompletnie na odwrót! Cięciwa była skierowana na zewnątrz, a cały łuk wyglądał, jakby miał wystrzelić strzałę w stronę... operatorki łuku. Zanim zdążyłam pomyśleć, co się dzieje, Wiking-instruktor w pełnym rynsztunku podbiegł do niej w panice, z szybkością, jakiej nie widziałam u niego wcześniej, no ale wcześniej wyglądał jakby cały ranek spędził przy wikingowej ...herbatce. Wyglądało to, jakby ratował wioskę przed najazdem. Szybko i zdecydowanie, pomógł kobiecie poprawnie obrócić łuk, a na jego twarzy malowała się mieszanka ulgi i zdziwienia.
Tymczasem, w kuźni było nieziemsko gorąco! Pan kowal, który ciekawie prezentował się w skórzanym, stroju, uderzał młotem w żelazo. W otoczeniu żaru i iskier, był tak kompletnie skupiony i spocony, że mogłabym przysiąc, że te iskry leciały od jego muskularnego wysiłku! Właśnie wtedy, gdy uderzył młotem w kowadło, moja wyobraźnia wzięła górę: zupełnie zobaczyłam, jak z hełmu wiszącego nad jego głową spada róg, a kowal, z dyskretnym, spoconym szeptem, prosi, żebym pomogła mu go ujarzmić ;)
Wśród rzeźb prezentujących Wikingów i nordyckich bogów, naszą uwagę przykuła jedna, która z pewnością miała ukryte znaczenie kulturowe. Zamiast potężnego wojownika, stał przed nami w zasadzie zwykły kołek– symbolizujący, jak przypuszczam człowieka – z nadmiernie rozbudowanym atrybutem. Cała reszta rzeźby, znacznie większa niż wyobrażalny tułów, była po prostu ogromnym, dumnie wznoszącym się fallusem. Patrząc na ten monolit wikingowej męskości, szybko doszłam do wniosku, że w kulturze nordyckiej nie trzeba mieć wielkiego ciała, by zostawić po sobie trwały ślad, a przesłanie tej sztuki było zadziwiająco proste i… bardzo dosłowne.
Gudvangen utwierdziło nas w przekonaniu, że Wikingowie są świetnym materiałem na komedię, a strzelanie z łuku tyłem to najwyższy poziom wikingowego freestyle'u! To był idealne deszczowe przedpołudnie: dostaliśmy kulturę, rzemiosło, akcję i dramę — wszystko bez konieczności robienia zdjęć fiordom w szarej mgle.
Po wikingowych emocjach w Gudvangen, ruszyliśmy w dalszą podróż. Wybraliśmy, oczywiście, kolejną krętą norweską drogę wzdłuż fiordu, która była tak nieprzyzwoicie wąska, że minąć się na niej było niemożliwe. Zamiast tego, co kilkadziesiąt metrów widzieliśmy mijanki i znaki z wielką literą "M", niczym wejścia do podziemnych stacji metra – tylko że tu "M" oznaczało "Miej nadzieję, że nikt nie jedzie z naprzeciwka, bo jeśli nie trafisz w mijankę, będzie dramat z cofaniem na centymetry".
W trakcie tych nerwowych manewrów, mijając kolejne "stacje metra M", dostrzegliśmy przy samej krawędzi drogi leżące obok siebie... krowy i byka. Krowy jak krowy, ale byk był absolutnym Wikingiem. Miał gęstą, długą grzywkę opadającą na oczy i oczywiście, potężne rogi.
Wyglądał jak skrzyżowanie metalowca z wojownikiem z Gudvangen. Pomyślałam: ten byk-celebryta (stało przy nim kilka osób robiących mu zdjęcia!) ma bardziej dramatyczną fryzurę niż ja po dwóch tygodniach deszczu! Pewnie czekał na swoją kolej przy "mijance", żeby przypadkiem nie skrzyżować swojej epickiej grzywy z maską naszego auta. W Norwegii nawet bydło wygląda jak mityczne, włochate bóstwa.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do Bakka, naszym oczom ukazał się idylliczny, biały kościółek, który uroczo wtapiał się w majestat fiordu.
Wnętrze skrywało prawdziwy skarb: ogromny, czarny, żeliwny piec stojący dumnie pomiędzy ławkami. Zrozumiałam, że Bóg w Norwegii to jedno, ale utrzymanie ciepła podczas mszy to priorytet absolutny! Czyżbym nie tylko ja nie lubiła zimna? ;)
Jeszcze jedna atrakcja czekała tuż nad brzegiem fiordu, niedaleko kościółka. Stała tam sauna na wynajem– wielka, drewniana tuba z panoramiczną szybą oferującą w gratisie fantastyczny widok (oczywiście gdy akurat przypadkiem nie pada): fiord rozciągający się na wyciągnięcie ręki. Pomyślałam: to jest kwintesencja Norwegii – modlisz się przy piecu, a potem rozbierasz się do rosołu, by kontemplować piękno natury z sauny-kapsuły. Kto by pomyślał, że malutka Bakka oferuje tak ekstremalny mariaż duchowości i erotyki widokowej!
Z Gudvangen ruszyliśmy w dalszą podróż do Flåm i szybko wjechaliśmy w Gudvangatunnelen. Ten tunel, który ma około 11,4 km długości, jest na tyle długi, że Norwedzy uznali, iż musi mieć też jakieś działanie terapeutyczne.
W pewnym momencie monotonia szarej skały została brutalnie przerwana! Tunel zamienił się w imprezę na cześć psychodelicznego oświetlenia. Ściany rozświetliły się na przemian barwami: niebieskim, różowym i fioletowym.
To nie była jazda, to był drogowy pokaz mody disco w skale. Pomyślałam: to jest typowe dla Norwegii – wjeżdżasz w górę, a tam zamiast nudy, fundują ci podziemny rave, żebyś na pewno nie zasnął za kierownicą.
Po tym surrealistycznym doświadczeniu wyjechaliśmy do Flåm, a ja miałam przed oczami te wszystkie pocztówki: gigantyczne, luksusowe wycieczkowce zakotwiczone w fiordzie. Rzeczywistość? Na tle gór stał jeden mały, niepozorny stateczek, a raczej łódeczka wielkości większego pontonu, która wyglądała, jakby właśnie zgubiła mamę. Natychmiast w głowie odpalił się mem: "Expectation vs. Reality" – po jednej stronie dziesięciopiętrowy statek, po drugiej mała łódka z napisem "Hello".
Żeby poprawić sobie humor, ruszyliśmy do muzeum słynnej Flåmsbany (Kolei Flåm), która jest cudem inżynierii! Znajduje się w budynku starej stacji i, co najważniejsze, wstęp jest darmowy!
To podobno jedna z najpiękniejszych tras kolejowych na świecie. Widząc jednak dzikie tłumy na stacji, my ją sobie odpuszczamy. Akurat w porcie nie ma żadnego wycieczkowca, więc wolę nie wiedzieć co się dzieje, gdy turyści ze statku szturmem usiłują zdobyć pociąg. Wolimy oglądać widoki z poziomu własnego niezatłoczonego auta.
Muzeum uświadomiło nam, że Norwedzy najwyraźniej mają alergię na płaskie tereny i nudne trasy, a budując tę kolej, myśleli wyłącznie o tym, jak maksymalnie utrudnić sobie życie w imię "najpiękniejszych widoków świata".
Przechodząc obok eksponatów, czułam dreszcz szacunku do tych, którzy kilkadziesiąt lat temu uznali, że zamiast iść pieszo na górę, wykują sobie ręcznie tunel pod kątem 5,5%! Szaleństwo, ale jakie piękne!
Jeśli chcecie zobaczyć jak wyglądała nasza trasa na mapie, albo po prostu zlokalizować na mapie opisane w poście lokalizacje zapraszam do mapy. Linka do lokalizacji na mapie Google znajdziecie także poniżej - szukajcie pod tekstem słowa "Lokalizacja...."
A jeśli chcecie przeczytać więcej wpisów w moim blogu, z pewnością ułatwi Wam to TA LISTA , zaś zbiór wszystkich map znajdziecie TUTAJ.
Możecie także przejść do mapy interaktywnej, która otworzy się dla Waszej wygody w nowym oknie. Najedź na wybraną pinezkę i kliknij nazwę lokalizacji, która pokaże Ci się pod mapą aby wyświetlić zdjęcia i link do odpowiedniego posta 😀. Kliknij strzałkę po prawej stronie nazwy lokalizacji, aby wyznaczyć do niej trasę. Powiększaj mapę aby zobaczyć więcej pinezek. Kliknij na napis "Patent na Wypad" (w wersji komórkowej na dole ekranu) aby wejść w legendę, gdzie znajdziesz listę lokalizacji lub będziesz mógł wpisać konkretną lokalizację w lupkę.
A może interesują Was gotowe propozycje tras? Zapraszam TUTAJ.

.jpg)


.jpg)






.jpg)
.jpg)














Komentarze
Prześlij komentarz