W epickiej poświacie przez najdłuższy tunel świata do Starszego brata świątyni Wang - Borgund - Norwegia- Urlop 2025 - Skandynawia

Po wszystkich naszych perypetiach z mgłą na Utsikten, brudnymi toaletami i truskawkową drożyzną, los postanowił dodać do naszej norweskiej przygody szczyptę prawdziwego dramatu: uderzył w nas Cyklon Floris!

Gdy w sierpniu 2025 roku dotarliśmy do Norwegii, okazało się, że mamy wyjątkowe "szczęście" do pogody. Zamiast sielankowej aury skandynawskiego lata, uderzyła w nas nawałnica z Atlantyku. Floris to nie był jakiś tam letni deszczyk – to był prawdziwy żywioł.

Cyklon uderzył w zachodnie wybrzeże Norwegii, przynosząc wiatr w porywach do nawet 100-120 km/h! To już nie był wiatr, to była próba generalna do startu w kosmos. Na Morzu Północnym szalał sztorm o sile 10 stopni w skali Beauforta. Czyli wszelkie promy i łódki miały natychmiast wracać do portu, co z pewnością nie ucieszyło naszej niemieckiej turystki, bo to oznaczało koniec zwiedzania nieskonkretyzowanego UNESCO. Floris przyniósł ulewne deszcze, powodujące lokalnie problemy, opóźnienia w komunikacji (lotniczej, morskiej) i przerwy w dostawach prądu.

W zasadzie, po tym wszystkim, co widzieliśmy, Floris był tylko logicznym rozwinięciem naszej podróży, a my z braku innego pomysłu- zwłaszcza na zwiedzanie czegokolwiek podczas takiej aury- mimo wszystko staraliśmy się znaleźć pozytywy tej sytuacji:

— "Wiatr wieje 100 km/h! Nie no, idealnie! Przynajmniej rozwiało tę mgłę na Utsikten... chociaż, czekaj, teraz pewnie i tak nic nie widać, bo leje bokiem!" — "A ten wiatr to pewnie specjalnie, żeby nam ten plastikowy wiking ze sklepiku przy Vikafjellsvegen od razu odleciał do Polski – jednak uda nam się spakować wszystkie pozostałe rzeczy do naszego auta!" — "Przynajmniej teraz wiem, dlaczego te truskawki rosną na rusztowaniach. Gdyby nie rosły, to by je Floris porwał i zaniósł do Szwecji!"

Żyliśmy w ciągłym stanie alarmu pogodowego, ale byliśmy dumni (albo tego będę się trzymać). Nie pojechaliśmy na nudną, słoneczną plażę. My byliśmy w Norwegii, walcząc z międzynarodowym cyklonem! To jest dopiero przygoda! Będziemy mieli co opowiadać: nie o tym, jakie widoki widzieliśmy, ale o tym, przed czym uciekaliśmy! 

Po tym, jak Cyklon Floris przetoczył się przez Norwegię, robiąc nam z wakacji wodny park rozrywki, nasz krajobraz zmienił się dramatycznie. W efekcie tych ulewnych deszczy nagle staliśmy się milionerami wodospadów! Na każdej skale, każdej ściance i w każdym żlebie pojawiła się nowa, tymczasowa kaskada (jakby tych "na stałe" było w Norwegii mało- ale podobno od przybytku głowa nie boli!).

A co z Tvindefossen? Ten wodospad, który wcześniej był dla nas po prostu "ładnym, ale po prostu kolejnym wodospadem" na drodze do Myrkdalen (przejechaliśmy obok niego z sześć razy nie zwracając na niego uwagi), nagle przeszedł spektakularną metamorfozę.

Pod wpływem wody zrzuconej przez Florisa, Tvindefossen stał się ryczącą, wielokaskadową bestią! Zamiast malowniczo spływać, cała ta 150-metrowa ściana wody schodziła z hukiem, jakby ktoś otworzył wszystkie zapory na świecie. Huk był taki, że 22-metrowy Fridtjof Śmiały w Balestrand musiał czuć się zagrożony!

Żeby podziwiać tę potęgę, musieliśmy się odpowiednio przygotować. Ubraliśmy dodatkowe warstwy peleryn przeciwdeszczowych. W zasadzie wyglądaliśmy jak kolorowe, szeleszczące Teletubisie gotowe na wszystko.

I co? Nic! Tvindefossen ryczał z taką siłą, a rozprysk był tak potężny, że nasza "wodoszczelna" zbroja poddała się. Staliśmy w wietrze i deszczu (i wodzie z wodospadu) jak zmokłe kury. Pieniądze wydane na peleryny poszły na marne – byliśmy mokrzy, ale szczęśliwi, bo widok był tego warty!

I nagle, na tym mokrym, błotnistym przyczółku, pojawił się autobus z turystami. Wjechał, turyści zrobili zdjęcie i... utknął! Błotniste podłoże rozmiękczone przez cyklon okazało się pułapką.

Patrzyliśmy, jak siły norweskiej logistyki muszą użyć specjalistycznego sprzętu, żeby wyciągnąć ten kolos, podczas gdy my, totalnie przemoczeni, czuliśmy się jak eksperci od przetrwania.

Wniosek jest jeden: W Norwegii nawet cyklon współpracuje, by stworzyć najlepszy turystyczny spektakl, a my mamy absolutne szczęście, że mogliśmy to wszystko oglądać na żywo... a przynajmniej wiemy, że żadna peleryna nie jest silniejsza od natury zasilanej cyklonem Floris!

Niezawodna norweska pogoda dała nam w końcu odpocząć od Cyklonu Floris (po heroicznej walce z Tvindefossen), więc uznaliśmy, że to idealny moment na kolejną wycieczkę!

Wyruszyliśmy na wschód, a nasza podróż była kwintesencją kontrastów.

Najpierw dotarliśmy do Flåm. Po widoku wodospadów ryczących jak stado wściekłych trolli, nasz umysł był gotów na wszystko.

Ale to, co zobaczyliśmy w porcie, przerosło wszelkie estetyczne kalkulacje.

Wycieczkowiec Ambience!

Nie chodziło już o to, że wyglądał nieskazitelnie (w końcu! Wreszcie expectation vs reality wygrało!). Chodziło o jego skalę.

Statek był tak ogromny, że wyglądał, jakby ktoś zaparkował w fiordzie kilkunastopiętrowy, luksusowy blok mieszkalny z basenem na dachu. To nie był statek, to była Pływająca Republika Turystyczna.

Przy jego burcie, norweskie domki w Flåm wyglądały nie tyle jak pełnowymiarowe budynki, co jak makiety domów – te precyzyjne, drewniane miniaturki, które moglibyśmy kupić w sklepiku w Stavanger! 

A najlepsze jest to, że musieliśmy szybko przypomnieć sobie, że Ambience jest zaledwie średniakiem!

— „Dobra, ten ma 'tylko' 245 metrów długości i może wyglądać na przeskalowany. Ale poczekaj, aż przypłynie ten największy, na 300 metrów. Wtedy cała wioska Flåm zmieści się w jego kotłowni!” – myśleliśmy z przerażeniem.

Z jednej strony – ulga, że w końcu widzimy coś, co nie jest mokre, zepsute (toalety!), albo absurdalnie drogie (poza biletem na ten statek), a z drugiej strony – uświadomienie, jak mali jesteśmy w obliczu i norweskiej natury i norweskiej turystyki.

Po tym, jak w Flåm podziwialiśmy luksusowy statek (który sam w sobie jest pływającym miastem), nadszedł czas na norweską odpowiedź na tę skalę inżynierii: Tunel Lærdal!

Ambience miał być dowodem na to, że da się stworzyć giganta na wodzie? Norwegowie stwierdzili: "Potrzymajcie nam kawę" i stworzyli giganta pod górą i litą skałą!

Wjechaliśmy. Czas na fakty:

-To najdłuższy tunel drogowy świata! Ma dokładnie 24,51 km (to jest 24 510 metrów!). Wyobraź to sobie: to jest dłuższe, niż wynosi pełny dystans maratonu (42,195 km) podzielony na pół! Albo inaczej: to jest więcej niż podróż z Gdyni do Gdańska, tylko że cała odbywa się pod jedną górą.

-Inżynierowie wiedzieli, że jazda przez około 20 minut w ciemnej, wilgotnej rurze może wywołać u kierowców halucynacje. I tu wkracza geniusz! Tunel jest celowo poprowadzony z licznymi zakrętami, a co około 6 km ma trzy wielkie, oświetlone jaskinie/strefy relaksu (nie wiem jak się można zrelaksować w śmierdzącym ciemnym tunelu, ale niech im będzie).

-Owe jaskinie są podświetlone intensywnym niebieskim światłem (jak kosmiczne disco!) z żółtymi akcentami, co ma imitować wschód słońca lub zorzę polarną i przeciwdziałać zmęczeniu. Dla nas wyglądało to jak tajna baza Bonda ukryta w górze, a interpretacja kolorystyki to raczej wspomniana kawa wzmocniona pewnym rodzajem grzybków. Nie mniej jednak robiło wrażenie!

Wyjechaliśmy z tego błękitnego przejścia międzywymiarowego pośród starych, norweskich gór z lekką dezorientacją, ale pełni podziwu.

Na końcu naszej epickiej podróży dotarliśmy do Kościoła Klepkowego w Borgund (Borgund stavkirke). Po podziemnej wycieczce w kosmicznym tunelu, drewniana świątynia z XII wieku to był szok kulturowy.

Drewno na ten kościół w Borgund zostało ścięte zimą 1180 roku, a budynek wzniesiono wkrótce potem. Kościoły klepkowe stanowią unikatowy wkład Norwegii w światowe dziedzictwo (niemieckie turystki lubią to). Większość z nich powstała między ok. 1130 a 1350 rokiem. Podobne kościoły istniały w innych częściach Europy, ale z nielicznymi wyjątkami – przetrwały tylko te norweskie. Spośród ok. 2000 oryginalnych kościołów klepkowych zachowało się tylko 28. Borgund należy do kościołów z najmniejszą liczbą zmian. 

Kościół klepkowy w Borgund przetrwał próbę czasu, ponieważ drewniana konstrukcja nośna spoczywa na kamiennych fundamentach. Drewno nie gnije, ponieważ nie ma kontaktu z ziemią.

Ten kościół jest cudem inżynierii bez jednego gwoździa i jedynym, który dotrwał do naszych czasów w nienaruszonym stanie.

Dach kościoła jest pełen rzeźbionych głów smoków! Te smoki, symbolizujące prawdopodobnie pogańską ochronę (tak na wszelki wypadek, gdyby chrześcijaństwo się nie przyjęło), były wisienką na torcie.

Patrząc na Borgund stavkirke, na jego majestatyczny, wielopiętrowy dach ze smołowanego gontu i te smocze łby (które faktycznie mają odstraszać złe duchy, a pewnie też złych turystów), czuliśmy się jak w średniowiecznej baśni. Żadnego metalu, tylko drewno i ośmiusetletnie tradycje!

I wtedy pojawiła się historia Wanga, która zamienia baśń w komedię logistyczną:

W Anglii, Ameryce czy Chinach, zabytki się odnawia. W Norwegii? Czasem się je sprzedaje.

Kościół Wang (z norweskiej miejscowości Vang) na początku XIX wieku okazał się za mały i za drogi w remoncie. Zamiast zbiórki na renowację, lokalna społeczność postanowiła go sprzedać, by sfinansować budowę nowej świątyni. Brzmi to, jakby kościół wywiesił ogłoszenie na OLX: "Stan dobry. Bez gwoździ. Okazja!"

Kupcem był król pruski Fryderyk Wilhelm IV, który był tak zachwycony, że chciał go postawić w Berlinie (a podobno berliński trend w ilości cudzoziemców i kultury z różnych stron świata to trend ostatnich 20 lat!). W tym momencie Wang przeżył swoją pierwszą europejską podróż. I tu wchodzi polski akcent!

Za sprawą hrabiny Fryderyki von Reden z Bukowca, z Berlina, kościół trafił w Karkonosze.

Stanął w Karpaczu Górnym, na wysokości 885 m n.p.m., w osadzie, która w powojennej Polsce była znana jako Bierutowice.

Więc tak oto norweskie arcydzieło architektury Wikingów, ze smoczymi łbami i runicznymi napisami, wylądowało w miejscowości nazwanej na cześć komunistycznego prezydenta (chociaż dziś to już po prostu część Karpacza). Kontrast kulturowy 10/10!

Swoją drogą to historia Wanga była wspomniana w muzeum, znajdującym się nieopodal kościoła (tu też kupimy bilety na jego zwiedzanie - uwaga! bez biletów nici z wejścia do środka kościoła!), ale Norwegowie chyba nie do końca byli na bieżąco z geografią Polski (w sumie mając tak skomplikowaną, własną, trudno się dziwić), że nie pisali o Karpaczu, ale o Bierutowicach (tak, jakby Bierutowice były nadal odrębną miejscowością). Nie mniej jednak akcent polski był!

Wizyta w Borgund stavkirke to nie tylko uczta dla wzroku (smoki!), ale i dla węchu. Dlaczego ten kościół, zbudowany w XII wieku, wygląda, jakby go ktoś potraktował palnikiem i dlaczego pachnie tak intensywnie?

Charakterystyczny, ciemnobrązowy, niemal czarny kolor kościoła to wynik wielowiekowej, konserwacji przy użyciu dziegciu (lub smoły drzewnej). Dziegieć to gęsta, ciemna ciecz uzyskiwana z termicznego rozkładu drewna, najczęściej sosny lub brzozy. Regularne smarowanie drewnianej konstrukcji kościoła i gontowego dachu dziegciem służyło dwóm głównym celom: Dziegieć czyni drewno wodoodpornym, co jest absolutnie kluczowe w wilgotnym norweskim klimacie fiordów. Działa jak naturalny środek owadobójczy i grzybobójczy, zabezpieczając drewno przed szkodnikami i pleśnią.

W rezultacie, drewno kościoła z czasem nabiera tego głębokiego, ciemnego koloru, który wizualnie przypomina spaleniznę. To jest właśnie "skóra" kościoła, dzięki której przetrwał on 800 lat – i to bez gwoździ!

Ten żywiczny, dymny, ostry i ziemisty zapach, który czuć dookoła (a w cieplejsze dni wręcz odparowuje z drewna), to po prostu aromat dziegciu!

Jest to zapach konserwacji i długowieczności. 

Można więc powiedzieć, że w Borgund nie czuliśmy zapachu spalenizny, tylko zapach chemii konserwującej sprzed kilkuset lat, która działa znacznie lepiej niż niejeden nowoczesny impregnat. To dowód, że czasem najprostsze, naturalne rozwiązania są najlepsze. A Borgund wygląda na "wysmołowanego" starszego brata, który ma gotową receptę na przetrwanie dla swojego emigracyjnego krewnego z Karpacza.

Po opuszczeniu przepięknego stavkirke, który nas ujął jeszcze tym, że chyba za boskim czy też smoczym wstawiennictwem chmury na niebie w końcu ustąpiły (a przynajmniej bardzo się starały ustąpić) udaliśmy się na drugą stronę sąsiedniej góry, w poszukiwaniu Królewskiej Drogi (Kongevegen).

Musicie wiedzieć, że po wyjeździe z kosmicznego Tunelu Lærdal, trafiliśmy w Burgund w sam środek historycznego dramatu transportowego. Bo tak naprawdę, tunel powstał, żeby nie trzeba było jeździć tam, gdzie właśnie się udaliśmy!

W okolicach Borgund, zaraz za górą za kościołem, weszliśmy na słynny odcinek Królewskiej Drogi – a konkretnie na Vindhellavegen (czyli "Drogę Wiatrów"). To jest czysty, norweski inżynieryjny ekstremizm.

Nie bez wysiłku wspięliśmy się na ten historyczny szlak. Trasa ta powstała jako część Królewskiej Drogi łączącej Wschód z Zachodem Norwegii, stając się kluczową drogą między Oslo a Bergen. Ale kluczową nie znaczy łatwą!

To jest droga, która wygląda, jakby sam Thór, w złym humorze, rzucił kamiennym wężem w zbocze góry i kazał ludziom po nim jeździć.

Najpierw powstała tu droga w 1793 roku o absurdalnym nachyleniu 1:4 (czyli 25%!). To jest tak stromo, że dzisiaj kazałbyś tam jechać tylko traktorem na biegu pełzającym. Jednak w latach 1842-1843 inżynierowie zmienili ten koszmar, dodając niesamowitą serię ciasnych, ostrych zakrętów w kształcie agrafek (180°), wspartych na wysokich kamiennych murach oporowych.

Wchodziliśmy pod górę, pokonując kolejne pętle, a w głowie mieliśmy tylko jedno: "Jak, u wszystkich Wikingów, konie to robiły?!"

Wspinanie się konno na tę górę to był heroizm. Ale prawdziwą jazdą był zjazd!

Kiedy wóz załadowany towarami jechał w dół takiego nachylenia, istniało realne ryzyko, że:

-Wóz rozpędzi się i wjedzie prosto w zad konia (co jest dość nieprzyjemne dla obu stron).

-Konie nie utrzymają ciężaru i cały zestaw poleci w dół w spiralnym pożegnaniu z życiem.

I tu wkracza geniusz (lub po prostu ciężkie realia) transportu konnego:

Konie musiały się bardzo starać, ale klucz tkwił w blokowaniu kół i specjalnych saniach hamujących. Na niektórych odcinkach stosowano specjalne drewniane lub metalowe płozy/sanie, które podkładano pod tylne koła wozu, aby te w ogóle się nie obracały. Wóz ślizgał się na nich po kamienistej drodze, co zamieniało cenny towar w gigantyczną, ciągniętą przez konia szlifierkę. Czasem dodatkowo przerzucano łańcuchy lub liny przez koła i wiązano je tak, by stawiały duży opór. Zjazd zamieniał się w powolny, kontrolowany upadek.

Dla nas, zjeżdżających na własnych nogach, cała ta operacja wyglądała jak scena kaskaderska z epoki. Szliśmy, oglądając te kamienne mury, dziękując inżynierom z XIX wieku za nowe, bezpieczniejsze zakręty i chwaląc bogów za wynalezienie silnika spalinowego i Tunelu Lærdal, który pozwolił nam ominąć ten cud natury w komfortowej, niebiesko-żółtej poświacie.

Po prostu, w Norwegii, jeśli nie masz pod sobą 24 km nowoczesnego tunelu, musisz mieć niesamowicie odporne konie i genialne sanie hamujące!

Pomimo naszego szacunku do budowniczych tunelu Laerdal, nasza trasa powrotna przebiegała ponownie przez trasę widokową Aurlandsfjellet

Tunel - nawet będący inżynieryjnym cudem nie zastąpi widoków! 

Ponownie więc zachwycaliśmy się surowym i pięknym krajobrazem Śnieżnej Drogi, a tym razem udało nam się nawet zatrzymać przy wodospadzie Vardahaugselvi (nie mam pojęcia, dlaczego nie ma on w swojej nazwie "fossen"!). Przy poprzednim razie przy wodospadzie było tyle aut, że nie było się gdzie zatrzymać!

Dotarliśmy do punktu widokowego Stegastein. Platforma, z tym słynnym wysuniętym ramieniem, wisząca 650 metrów nad Aurlandsfjordem, to już sama w sobie architektoniczna ekstrawagancja.

Początkowo, standardowa pogoda norweska (nieco ładniejsza pogoda została nad Borgund). Czyli: chmury, szarość i poczucie, że Fiord jest tam, ale ma gorszy dzień.

Wtedy nastąpiła scena, która powinna wejść do kanonu norweskich legend turystycznych, a która zaczęła się... bardzo prozaicznie.

Musiałam udać się do toalety. To jednak nie jest zwykłe WC, to architektoniczny punkt widokowy, słynny z minimalistycznego designu i tego, że jest w nim OKNO NA CAŁY FIORD.

Wchodzę do środka, patrzę na ścianę, na podłogę, na designerską muszlę... i słyszę nerwowe stukanie zza drzwi. Wiem: czas to pieniądz, a tu, na 650 m n.p.m., liczy się każda sekunda.

Zatem, rezygnując z luksusu i wygody, od razu przechodzę do pozycji operacyjnej.

Staję (hmmm....a może kucam w pozycji wiszącej?) „na Małysza” nad muszlą. Czuję się jak polska nadzieja na Puchar Świata w narciarskim WC. To jest maksymalizacja wydajności: oszczędność czasu, higiena i jednoczesne planowanie ujęcia.

W jednej ręce trzymam telefon, usiłując złapać idealne ujęcie minimalistycznego wnętrza z fiordem w tle przez okno, a drugą... zachowuję idealną równowagę. Trzęsienie ziemi? Nie, to ja próbuję utrzymać pion, celując obiektywem.

Czas ucieka. Tłum za drzwiami rośnie. Udaje mi się zrobić trzy ujęcia:

    Ujęcie 1: Mój rozbiegany wzrok.

    Ujęcie 2: Pół fiordu i krawędź muszli.

    Ujęcie 3: Zwycięski Strzał! Idealny kontrast: surowy beton kontra obłędny fiord.

Wychodzę w glorii, niemalże wykonując lądowanie telemarkiem. Zniecierpliwiona turystka, która czekała w kolejce, patrzy na mnie z miną, która mówi: "Serio? Spędziłaś tam pięć minut, ale wykonałaś ewolucje godne igrzysk olimpijskich. Czy to się opłaciło?"

Odpowiedź jest prosta: W Norwegii nie ma czasu na zwykłe siku. Jest tylko czas na architektoniczną fotografię wydajnościową! Fiord poczeka, ale fota w najlepiej zaprojektowanej toalecie... nigdy!

Opuściłam to cudowne, oszklone sanktuarium natury, by wejść na główną platformę...

I wtedy to się stało.

Zaczęło się Prześwitywanie Światła.

Nagle, w szarym, monolitycznym kocu chmur pojawiły się gigantyczne, pionowe szczeliny. Słońce, które do tej pory było zajęte walką z Cyklonem Floris gdzieś za horyzontem, postanowiło włączyć się do akcji.

Przez te prześwity wystrzeliły słupy światła – ostre, złote, niemal namacalne snopy, które spadły prosto na lustrzaną taflę fiordu. To była dosłownie "Wszechmocna Interwencja Oświetleniowa"!

W ułamku sekundy, cała szarość zniknęła. Aurlandsfjord rozjarzył się, a góry na drugim brzegu, oświetlone tymi złotymi reflektorami, wyglądały irrealnie, nierealnie i bajkowo. Stał się cud. Fiord zyskał trójwymiarową głębię, którą wcześniej chmury ukrywały.

To było to magiczne odkrycie: chmury w Norwegii to nie zła wróżba, to scenografia!

Gdyby było bezchmurnie, byłoby ładnie. Ale dzięki tym rozstępującym się chmurom, zdjęcia (nawet te, które i tak nigdy nie oddały tej głębi) zyskały głębię i dramaturgię. Zwykłe ujęcia zamieniły się w kadr z "Władcy Pierścieni", gdzie sam Wszechświat mówi: "Popatrz, jak pięknie!"

To było absolutnie wyjątkowe przeżycie – wyjść z dizajnerskiej toalety i zastać świat oświetlony jak scena teatralna, czekająca tylko na naszą obecność. Cierpliwość w obliczu norweskiej pogody została spektakularnie nagrodzona.

Wtedy, w dole, tuż pod nami, pojawił się Wycieczkowiec Ambience.

Statek, który we Flåm dominował nad domkami, nagle wyglądał jak mała, luksusowa kropka przemieszczająca się powoli po dnie gigantycznego, skalnego basenu. Dopiero wtedy, z góry, w obliczu złotych promieni, mogliśmy odczuć prawdziwą skalę fiordu. Ambience udowodnił, że choć jest kolosem, to jest zaledwie pyłkiem w rękach norweskiej Natury.

To było absolutnie idealne: od walki z cyklonem, przez architektoniczną fotografię w WC, po spektakularną lekcję pokory. Norweska przygoda, zrealizowana na 1000%!


Jeśli chcecie zobaczyć jak wyglądała nasza trasa na mapie, albo po prostu zlokalizować na mapie opisane w poście lokalizacje zapraszam do mapy. Linka do lokalizacji na mapie Google znajdziecie także poniżej - szukajcie pod tekstem słowa "Lokalizacja...."

A jeśli chcecie przeczytać więcej wpisów w moim blogu, z pewnością ułatwi Wam to TA LISTA , zaś zbiór wszystkich map znajdziecie TUTAJ.

Możecie także przejść do mapy interaktywnej, która otworzy się dla Waszej wygody w nowym oknie. Najedź na wybraną pinezkę i kliknij nazwę lokalizacji, która pokaże Ci się pod mapą aby wyświetlić zdjęcia i link do odpowiedniego posta 😀. Kliknij strzałkę po prawej stronie nazwy lokalizacji, aby wyznaczyć do niej trasę. Powiększaj mapę aby zobaczyć więcej pinezek. Kliknij na napis "Patent na Wypad" (w wersji komórkowej na dole ekranu) aby wejść w legendę, gdzie znajdziesz listę lokalizacji lub będziesz mógł wpisać konkretną lokalizację w lupkę.

A może interesują Was gotowe propozycje tras? Zapraszam TUTAJ.


​#patentnawypad, #Norwegia, ​#Norway, ​#podroze, ​#travel, #skandynawia, ​#scandinavia, ​#trip, ​#discovernorway, #CyklonFloris, #Stegastein, #Tvindefossen, #Borgund, #Wang, #Kongevegen, #Vindhellavegen, #Stavkirke, #Aurlandsfjord, #Lærdal,  #Flåm, #TunelLærdal,  #KrólewskaDroga, 

​#PolacyZaGranica, #PodróżePoEuropie, #EuropeTrip, ​#BeautifulDestinations, ​#TravelPhotography, #Landscape, #CityBreak

Komentarze