Po trupach reniferów i pod wodospadami - droga Stavanger - Voss: etap 1 - droga do Saudy -Norwegia- Urlop 2025 - Skandynawia

Ze Stavanger kierujemy się w stronę okolic Voss, miejsca, które potraktujemy jako bazę wypadową do zwiedzania tej części Norwegii. Ponieważ jednak obie miejscowości dzieli ponad 300 km, a my chcemy jak najwięcej zobaczyć po drodze, dzielimy trasę na dwa etapy. Pierwszy z nich etap to droga do Saudy, gdzie mamy kolejny nocleg. Do przejechania mamy tylko ok 180 km, ale oczywiście zajmuje nam to większą część dnia :) Jeśli wydaje się Wam to przesadą to znaczy, że nigdy nie podróżowaliście po Norwegii ;)

Nasza trasa wyglądała tak:


Pierwsza przeprawa promowa między Lauvik a Oanes utwierdza mnie w przekonaniu, że ten sposób podróżowania to ogromny atut Norwegii. Wsiada człowiek na prom, a w zasadzie wjeżdża autem, a potem tylko ogląda widoki. Cudownie! Choć pogoda nie jest taka, jaką byśmy chcieli, bo niebo jest całe zasnute chmurami, to na szczęście nie pada i jest dość ciepło. 

Zatrzymujemy się na punkcie widokowym, skąd podziwiamy Lysefjorden, czyli fiord, którego nazwa w tłumaczeniu z norweskiego oznacza jasny fiord i ma związek z jasno zabarwionymi skałami granitowymi leżącymi po obu stronach.


Długość fiordu wynosi 42 km. Turystów przyciągają skaliste klify o wysokości nierzadko przekraczającej 1000 m niemal pionowo opadające do zatoki. Szczególnie popularnym miejscem wycieczek jest klif Preikestolen oraz znajdujący się po przeciwległej stronie fiordu szczyt Kjerag. My jednak jak już pisałam wcześniej nie planujemy wejścia na to chyba najbardziej kultowe miejsce w Norwegii, choć jeszcze planując podróż taki pomysł chodził mi po głowie. A było to tak:

Norweski Preikestolen, to miejsce, które każdy szanujący się instagramowy globtroter musi mieć w swoim portfolio. Wygląda zjawiskowo: potężna, płaska półka skalna wyrastająca 604 metry nad błękitne wody Lysefjordu, na której stoi samotny, zamyślony człowiek. Coś pięknego!

I ja też chciałam przeżyć to duchowe i majestatyczne doświadczenie. Zaczęłam od researchu. Oglądałam zdjęcia, czytałam blogi, przeglądałam mapy. W głowie miałam już wizję siebie, siedzącej na krawędzi Preikestolen, z nogami zwisającymi nad przepaścią, wpatrzonej w horyzont. Zrobiłam nawet listę utworów do słuchania w trakcie wędrówki. Chciałam, żeby wszystko było idealne.

Ale potem, gdzieś w odmętach internetu, znalazłam coś, co zburzyło mój piękny, idealny plan. Znalazłam zdjęcia z „prawdziwego” Preikestolen. Na nich nie było samotnych, zamyślonych ludzi. Były tłumy. Setki, a może nawet tysiące ludzi w kurtkach membranowych, z plecakami o pojemności małego mieszkania. Była kolejka, żeby zrobić sobie zdjęcie! Tam było jak na Malediwach, na których wszyscy chcą mieć instafotę. Kolejka na selfie.

Patrzyłam na te zdjęcia i moje serce pękało. Mój piękny, idealny plan, w którym miałam przeżyć mistyczne doświadczenie, legł w gruzach. Zamiast ciszy, usłyszałam chaos. Zamiast samotności, zyskałam świadomość. Świadomość, że jedynym majestatycznym i mistycznym przeżyciem na Preikestolen jest zobaczenie, jak ludzie potrafią stworzyć korek na końcu świata.

Zamiast wyruszyć w drogę, zamknęłam laptopa i poszłam na spacer po lesie. Tam też są piękne widoki, a co najważniejsze, nie ma kolejek do robienia zdjęć. I wiecie co? Było magicznie.

Wróćmy jednak do podróży bez Preikestolen. Ruszamy dalej i dojeżdżamy do kolejnej przeprawy promowej, tym razem pomiędzy Hjelmeland a Nesvik. 

Po zjechaniu z promu i przejechaniu kolejnych tuneli, które potrafią przechodzić jedne w drugie


po kolejnych mostach




nagle naszym oczom ukazuje się miejsce jak z bajki:

Wyskakuję z auta niemal w biegu i w pośpiechu rzucam mężowi: no, po prostu muszę! Mąż zapewne w pierwszej chwili myśli o mojej potrzebie toalety, więc bez pytania parkuje na pobliskim przystanku autobusowym. Ja tym czasem zamiast toalety  kontempluję widok, zresztą toalety i tak tam nie ma. 

To miejsce znajdziecie na mojej MAPIE INTERAKTYWNEJ - szukajcie Bajkowy Domek nad Lovrafjordem.

Jedziemy dalej, drogami, które wiją się jak wąż na sterydach. Po niedługim czasie jazdy wzdłuż skalistych zboczy, natura jednak upomniała się o swoje. Wzrok wędrował w poszukiwaniu jakiegokolwiek znaku, który zwiastowałby ratunek. I oto on! Punkt widokowy a obok toaleta!. Z daleka widzieliśmy mały, nowoczesny budynek. Nie był to zwykły parkingowy kloc, lecz prawdziwe cudo architektoniczne, przypominające górę lodową "Jaka piękna forma!", pomyślałem, "Nawet zwykłą toaletę potrafią tutaj zamienić w dzieło sztuki".

Najpierw jednak wdrapaliśmy się na niedużą skałę, aby popodziwiać widoki.

Potem jednak z rosnącą potrzebą, ruszyłam w stronę tej małej, lodowej toaletowej świątyni. Już czułam ulgę, już wyobrażałam sobie, jak wchodzę do środka, być może z widokiem na fiord... ale nadzieja umarła równie szybko, jak się pojawiła. Drzwi były zamknięte na cztery spusty. Z napisem, który nawet nie był po angielsku, a po prostu mówił: „NIE”. Była to zamknięta toaleta-arcydzieło. Zostawiłam ją za sobą, z rozpaczą w sercu i jeszcze większą potrzebą.

Jak się później okazało, to był dopiero początek naszej norweskiej odysei toaletowej. Im dalej w las, tym więcej... zaskoczeń. Kilka kilometrów dalej, na innym parkingu, czekała na nas kolejna toaleta. Nie była już architektonicznym cudem, a raczej betonowym bunkrem, którego widok już na początku zniechęcał do działania. Odważnie pociągnęłam za klamkę. Drzwi otworzyły się z nieprzyjemnym zgrzytem, a wewnątrz powitał mnie widok, który śmiało mógłby posłużyć za scenografię w filmie grozy. Powiedzieć, że było brudno to nic nie powiedzieć. "Bałagan" był tak intensywny, że miałam wrażenie, iż zamiast sprzątać, ktoś rzucił bombę, która eksplodowała... domyślcie się czym.

Kontynuowaliśmy naszą podróż, a każda kolejna toaleta witała nas albo zamkniętymi drzwiami, albo widokiem, który podważał sens istnienia cywilizacji. Zaczęliśmy traktować to jak grę. "Jak myślisz, ta będzie brudna czy zamknięta?", "Stawiam na zamkniętą, ale z ładną tabliczką!", "A ja, że będzie brudna, ale z widokiem na fiord!".

W końcu, po długim czasie walki z własnymi instynktami, natrafiliśmy na toaletę, która była otwarta i... czysta! Było to tak niezwykłe wydarzenie, że zamiast po prostu skorzystać z niej i iść dalej, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie przed drzwiami. Bo w Norwegii, piękne krajobrazy są wszędzie, ale czysta i otwarta toaleta to rzadkość, którą trzeba celebrować!



Już niemal jesteśmy na miejscu, niemal witamy się z gąską lub innym reniferem, ale najpierw wodospad Svardalsfesten. 

Planując naszą podróż po Norwegii, byłam zafascynowana wszystkimi tymi widokami. Majestatyczne fiordy, dzikie góry i oczywiście wodospady. W przewodnikach wyglądało to wszystko tak idealnie, że postanowiłam, iż nawet w tych dzikich okolicach będę prezentować się z klasą. Makijaż, ułożone włosy, stylowa kurtka. Bo przecież zdjęcia muszą być, a ja nie zamierzałam wyglądać na nich jak uchodźca.

Dotarliśmy do Svandalsfossen. Parking był dość pusty, stał tam tylko jeden duży autobus z turystami, którzy w panice uciekali do środka. Ale ja, nieświadoma niczego, wysiadłam z auta z pełną determinacją. Zobaczyłam te kamienne schody i pomyślałam: "To jest to! Tu zrobię zdjęcie, które zyska milion lajków!".

Zaczęłam wchodzić. Po kilku stopniach poczułam, że coś jest nie tak. Deszcz? Nie. To był wodospad. Takie naturalne, darmowe mycie twarzy. Wiatr, który wiał z całej siły, niósł ze sobą wodę, a raczej całe jej stężenie. Pierwsze krople wylądowały na moich świeżo ułożonych włosach. Później na rzęsach. O, a później na całej twarzy. Czułam, jak mój podkład, tusz i cała tablica Mendelejewa w nich zawarte zaczynają spływać mi po policzkach. Czułam się, jakbym płakała czarnymi łzami. Z każdym kolejnym stopniem robiło się gorzej. Czułam się, jakbym była w pralce, a wodospad robił za program "mocne pranie". Już nie chodziło o to, żeby zrobić zdjęcie, ale żeby przeżyć. A to, co zobaczyłam na schodach przede mną, tylko pogorszyło sprawę. Japońscy turyści biegali w panice, próbując chronić swoje aparaty, a ich parasole wyglądały jak powyginane, mokre kapelusze.

Dotarłam na górę, a tam... stałam, cała mokra, z makijażem spływającym po szyi i fryzurą, która przypominała mokry mop. Zrobiłam jedno, szybkie zdjęcie, bo reszta moich planów poszła się walić razem z tymi kroplami wody. Biegłam z powrotem na dół, prawie skacząc po mokrych kamieniach. Po powrocie do samochodu, moja rodzina patrzyła na mnie z litością. Zamiast idealnej Instagramowej sesji, zyskałam nową, dramatyczną historię o tym, jak woda wygrała z moim makijażem. 

W sumie? Warto było. Bo teraz wiem, że jeśli chcę zrobić zdjęcie przy wodospadzie, to muszę się liczyć z tym, że wrócę... mokra. I bez makijażu.

Kolejne dni w Norwegii przeżyłam w minimalnym albo i bez makijażu. Włosy żyły własnym niepokornym życiem, a ja stwierdziłam, że i tak norweska natura jest bardziej fotogeniczna ode mnie i tylko jej robiłam instafoty.



W końcu dojechaliśmy do Saudy. Chwila na rozpakowanie się, jeszcze zakupy i mamy czas, aby jeszcze coś zobaczyć. Padło na fotogeniczny wodospad Høllandsfossen w pobliżu sklepu. 


Nasza norweska wycieczka miała być sielanką, ale jak to zwykle bywa, natura postanowiła z nas zakpić. Jak już wspomniałam, celem był Høllandsfossen, piękny, kaskadowy wodospad, który miał zaoferować spektakularny widok mas wody wpadających do jeziora pod pięknym kamiennym mostem.

Na miejscu czekał na nas... parking. I na tym koniec. Żadnych strzałek, żadnych jasnych wskazówek. Za to mnóstwo podejrzanych ogrodzeń i krzaków. Mój mąż, typ optymistycznego pragmatyka, stwierdził: „Pewnie trzeba iść wzdłuż drogi, tam musi być jakieś wejście”. I poszedł. Samotnie. Z nadzieją w sercu, ale bez mapy (bo „po co mapy, przecież to tylko wodospad”). Tak, wiem, to typowy facet, a dla takich używanie mapy jest mniej więcej tym samym co używanie depilatora.

A my? My z synem, typowi poszukiwacze przygód, zostaliśmy przy parkingu. Po pięciu minutach bezowocnego wpatrywania się w krzaki, i krążenia po dziwnie wyglądających przejściach przez niemal busz, trafiliśmy na Tajemne przejście!

Między dwoma panelami ogrodzenia, tuż obok znaku, który w języku norweskim na pewno ostrzegał przed śmiercią, znajdowała się mała szczelinka. To nie było wejście dla ludzi, to było wejście dla… bardzo szczupłych kretów. Ale determinacja w nas kipiała. Przepchnęliśmy się przez tę dziurę, ryzykując podarcie naszych wiatrówek. Zostaliśmy nagrodzeni: za ogrodzeniem ukazała się ścieżka. Tyle że nie była to ścieżka dla ludzi.

To była ścieżka dla kozic.

Zaczął się etap "Skacz z Kamienia na Kamień, Bo Inaczej Wpadniesz w ziejący i pożerający turystów krwiożerczy strumień". Musieliśmy manewrować po śliskich, pokrytych mchem skałach, skacząc nad małymi strumykami i omijając gigantyczne szczeliny. Mój syn był w swoim żywiole, czując się jak bohater gry komputerowej. Ja czułam się jak stara, niezdarna koza, która zaraz złamie sobie biodro. Z narażeniem życia i z głośnym szeptem „Uważaj, bo zabijesz matkę!”, w końcu dotarliśmy do celu.

A tam? Punkt widokowy, a w zasadzie kamień widokowy. Widok był oszałamiający i wynagradzał każdy siniak i kroplę potu. Zrobiliśmy serię heroicznych zdjęć, które miały udowodnić naszemu mężowi i ojcu, że to my wygraliśmy tę bitwę.

Wróciliśmy do samochodu, dumni, brudni i pachnący mchem. A gdzie mąż? Czekał. Z miną, która mówiła: „Zrobiłem 10 000 kroków i jestem w punkcie wyjścia”.

Mówiliśmy mu, jak to heroicznie walczyliśmy, jak skakaliśmy niczym ninja, by dotrzeć do ukrytego skarbu. On tylko westchnął, patrząc na nasze triumfalne miny a potem i tak nadal nie używał map.

Bo w Norwegii, jak w życiu, najprostsza droga często prowadzi donikąd, a prawdziwe skarby kryją się za zardzewiałym ogrodzeniem. Zwłaszcza jeśli szukasz toalety... albo punktu widokowego.

Po naszej heroicznej, mokrej i zakamuflowanej wyprawie na Høllandsfossen, mój mąż czuł się, delikatnie mówiąc, zobowiązany do rehabilitacji. Postanowił zmazać plamę na honorze i udowodnić, że potrafi nas zaprowadzić do celu, który nie wymaga skakania po skałach.

„Znalazłem coś idealnego!” – ogłosił po kolacji, klikając coś w telefonie. „Jakaś piękna, artystyczna figura renifera. To musi być majestatyczne! Do tego prowadzi ciekawa kręta, widokowa droga. To będzie TO norweskie doświadczenie, o którym marzyliśmy!”

Daliśmy się namówić. Przecież to renifer! Odkąd wjechaliśmy do Norwegii, każde z nas nerwowo wypatrywało tych pięknych zwierząt, ale jedyne, co widzieliśmy, to znaki ostrzegawcze o łosiach i czasem reniferach. Może w końcu trafimy na tego jednego, idealnego!


Wyruszyliśmy. Droga, którą wybrał mój mąż, faktycznie była wąska i kręta. Tak kręta, że samochód tańczył walca na każdym zakręcie, a ja trzymałam się siedzenia, modląc się, żeby nie spotkać na drodze ciężarówki z drewnem (których, oczywiście, spotkaliśmy trzy). Po półgodzinie jazdy, która była stresującym testem na orientację przestrzenną, dotarliśmy.

Staliśmy i... oniemieliśmy. Majestatyczna, artystyczna figura renifera? Cóż, rzeczywistość była inna.

Przed nami stała szklana gablota. Była zaniedbana, szyby brudne, a na rogach i przy fundamencie rosły dzikie chwasty, co dodawało całości posępnego uroku. A w środku? W gablocie, dumnie (albo i nie) prezentował się drewniany pseudo renifer.

To coś wyglądało, jakby zostało zrobione przez ambitnego, ale beznadziejnie nieutalentowanego ucznia na zajęciach technicznych. Był to twór o krzywych nogach i jeszcze krzywszych plastikowych rogach, które przypominały raczej próby opanowania obsługi drukarki 3D. Najgorsze było to, że to coś nie przypominało renifera. Przypominało... konia Pinokia, który nabrał kształtu w najgorszej możliwej wersji.


Mój mąż stał, blady jak ściana. Przez chwilę panowała cisza, którą przerwałam ja, parskając śmiechem. To było tak absurdalne, że aż piękne. Tyle trudu, te kręte drogi, te marzenia o majestacie, a tu – stary, drewniany, kopytny Pinokio w brudnym akwarium. Kopytny, który miał być reniferem, a chyba okazał się łosiem...chyba ;)

Wycofując się z tej pułapki architektonicznej, mąż tylko mruknął: „Dobra, następnym razem szukamy restauracji. Widok na renifera możemy mieć na pulpicie komputera. Bez brudnej gabloty i bez zakrętów.”

Norwegia uczy pokory. Czasami zamiast dzikiego piękna, dostajesz dowód na to, że nawet w najbardziej malowniczym kraju ktoś może postawić drewnianego konia i nazwać go Łosiem bądź Reniferem. A i tak musisz tam dojechać wąską i krętą drogą.


Jeśli chcecie zobaczyć jak wyglądała nasza trasa na mapie, albo po prostu zlokalizować na mapie opisane w poście lokalizacje zapraszam do mapy. Linka do lokalizacji na mapie Google znajdziecie także poniżej - szukajcie pod tekstem słowa "Lokalizacja...."

A jeśli chcecie przeczytać więcej wpisów w moim blogu, z pewnością ułatwi Wam to TA LISTA , zaś zbiór wszystkich map znajdziecie TUTAJ.

Możecie także przejść do mapy interaktywnej, która otworzy się dla Waszej wygody w nowym oknie. Najedź na wybraną pinezkę i kliknij nazwę lokalizacji, która pokaże Ci się pod mapą aby wyświetlić zdjęcia i link do odpowiedniego posta 😀. Kliknij strzałkę po prawej stronie nazwy lokalizacji, aby wyznaczyć do niej trasę. Powiększaj mapę aby zobaczyć więcej pinezek. Kliknij na napis "Patent na Wypad" (w wersji komórkowej na dole ekranu) aby wejść w legendę, gdzie znajdziesz listę lokalizacji lub będziesz mógł wpisać konkretną lokalizację w lupkę.

A może interesują Was gotowe propozycje tras? Zapraszam TUTAJ.


​#patentnawypad, #Norwegia, ​#Norway, ​#podroze, ​#travel, #skandynawia, ​#scandinavia, ​#trip, ​#discovernorway , #StavangerDoSauda, #Lysefjorden, #Sauda, #FiordyNorweskie, #WidokiNorweskie, #NorweskaOdysejaToaletowa, #Svandalsfossen, #Høllandsfossen,  #ReniferZPinokia, #KoniecNadzieiNaRenifera, #łos

​#PolacyZaGranica, #PodróżePoEuropie, #EuropeTrip, ​#BeautifulDestinations, ​#TravelPhotography, #Landscape, #CityBreak


Komentarze