Po cudach przyrody, miejska dżungla z tygrysem w tle: Oslo- Norwegia- Urlop 2025 - Skandynawia
Słońce chyliło się ku zachodowi nad eleganckim, nowoczesnym miastem. Nasz spalinowy Volvo, dumnie (i głośno) pokonujący ostatnie metry, wjechał wreszcie pod hotel. Czas na zasłużony odpoczynek!
Mój mąż zwolnił, gotów na manewr godny mistrza parkowania. Niestety, Norwegia miała dla nas ostatnią, ekologiczną lekcję pokory: hotelowy parking był mały i całkowicie zajęty.
"Nie ma szans," mąż westchnął, skanując wzrokiem ciasne miejsca. "Wszystko zajęte przez te lśniące, ciche, elektryczne cuda."
Nagle mój syn, z tyłu, zauważył światełko w tunelu – a raczej, wolne miejsce z błyskającą zieloną lampką.
"Tato! Tam! Jedyne wolne miejsce!"
Wszyscy spojrzeliśmy. Było idealne. Szerokie, blisko wejścia. W środku widniał jednak symbol, który odczytaliśmy jako: „Zakaz wjazdu dla śmierdzących spalin”.
Było to Miejsce Ładowania Samochodów Elektrycznych. Zestawione z najnowocześniejszym wallboxem, z wielkim, dumnym logo przypominającym flagę (tak! Norwegowie kochają flagi!).
Mąż zawahał się. To było jak pytanie do Norwega: „Czy mogę zjeść hot doga widelcem?”.
"To miejsce dla elektryków, chyba nie powinniśmy..."
"Albo tu, albo będziemy szukać miejsca do północy, a ja wciąż czuję ten żwir Hardangerviddy!" – zadecydowałam.
Mąż, po szybkim wewnętrznym dialogu, w którym pokonał swoje norweskie poczucie winy, podjechał do miejsca ładowania. Wyłączył silnik. Nasz diesel stanął centralnie przed lśniącym gniazdkiem, blokując wszelką możliwość podpięcia kabla.
To był akt motoryzacyjnej prowokacji. Zaparkowaliśmy nasze paliwo kopalne na ekologicznej ambasadzie. Poczuliśmy się jak piraci, którzy zacumowali swoją drewnianą łódź obok promów kosmicznych.
Wysiadam, a mój syn spogląda z lekkim lękiem na gniazdko, jakby oczekiwał, że zaraz wyskoczy z niego mały, wściekły Norweg z flagą i wręczy nam mandat za zbrodnię na środowisku.
Syn szepcze: "Zostawię kartkę: 'Przepraszam, nasze auto ładuje się karmą dla trolli. Będziemy wcześnie rano'."
Zaparkowaliśmy. Przetrwaliśmy. A gniazdko, nieużywane, stało cicho obok, jakby czekało na zbawienie w postaci Tesli, tymczasem zostało zmuszone do asystowania przy noclegu spalinowego grzesznika.
Następny krok? Może poszukać jakiegoś norweskiego AI z Ål, które wytłumaczy nam zasady parkowania w Oslo?
Po szybkim posiłku z kanapek, który w naturalnych krajobrazach smakował jak królewska uczta, a w stolicy był już tylko prozaiczną koniecznością, ruszyliśmy w kierunku stacji metra.
To był koniec sielanki. W ciągu dwudziestu minut, prosto z peryferii, zostaliśmy wrzuceni w sam środek miejskiego tygla.
Wyskoczyliśmy z metra prosto w centrum Oslo i pierwszą rzeczą, która nas uderzyła, był tłum. Prawdziwe, nieprzyjemne mnóstwo ludzi.
To był szok sensoryczny. Przez dwa tygodnie podróżowaliśmy przez Hardangerviddę i surowe, wyludnione regiony Norwegii, gdzie jedynymi istotami, które blokowały drogę, były owce i być może jakaś zabłąkana koza. Cicha, spokojna, czysta natura zdecydowanie bardziej nam odpowiadała.
Oslo zaoferowało nam twarde lądowanie.
Oprócz tego natłoku ludzkich ciał, przywitała nas szara, uparta mżawka i przenikający, wilgotny chłód, który natychmiast znalazł sobie drogę pod kurtki. To było takie zimno, które sprawia, że masz ochotę zawrócić, wsiąść w auto i jechać z powrotem na pusty płaskowyż Hardangervidda, gdzie przynajmniej wiatr wieje prosto w twarz, a nie tak podstępnie przesiąka wilgocią pod kurtki.
Staliśmy tak, w samym sercu stolicy, otoczeni gwarem, ludźmi i mokrą pogodą. Zgodnie pomyśleliśmy to samo: Norwegia, która zdecydowanie bardziej nam się podoba, to ta bezludna, cicha i dzika. Oslo musiało poczekać, aż odzyskamy poczucie przestrzeni.
Przekonani, że musimy znieść tłok, ruszyliśmy w miasto. I już na starcie, przy Dworcu Centralnym (Oslo Sentralstasjon), zaliczyliśmy pierwszą, obowiązkową, absurdalnie norweską atrakcję: Tygrysa z Oslo (Oslotigeren).
Wielka, lśniąca, brązowa rzeźba tygrysa stała tam, ignorując mżawkę i naszą spalinową przeszłość. Nie miał nic wspólnego z fauną Norwegii (gdzie tygrysy widuje się wyłącznie w ZOO), ale świetnie sprawdził się jako symbol dzikiej, miejskiej dżungli, w którą właśnie wjechaliśmy.
Oczywiście, nie zrażając się tłumem (a dokładniej, usiłując nie zrażać się tłumem), poszliśmy prosto do Opery (Den Norske Opera & Ballett). I tu nastąpiło to poczucie ulgi i przestrzeni, którego brakowało nam w metrze. Opera, wyglądająca jak ogromna, biała góra lodowa wynurzająca się z fiordu, jest jednym z najpiękniejszych architektonicznych cudów Oslo.
Ruszyliśmy na jej dach, który jest jednocześnie miejskim placem. Tu czekała na nas prawdziwa gwiazda.
Na krawędzi budynku Opery, nad wodą, spacerowała gigantyczna mewa, która zachowywała się jak zawodowa modelka. Była tak wytrenowana w pozowaniu do zdjęć, że bez mrugnięcia okiem przyjmowała najlepsze kąty, pozwalając się fotografować z bliska.
Może zauważyliście, że mewa miała na łapce obrączkę z numerem. To nie był numer jej agenta, ale dowód na to, że była to prawdziwa, zaobrączkowana mewa – zapewne poddana programowi badawczemu. Ta mewa musiała być norweska: tak samo zorganizowana i przepisowa, że nawet w naturze ma nadany oficjalny numer identyfikacyjny.
Ale wróćmy do opery. Nie jest to zwykły budynek, to symbol nowej, ekologicznej i demokratycznej Norwegii. Zaprojektowana przez słynną norweską pracownię Snøhetta, została otwarta w 2008 roku i od razu zdobyła serca (i nogi) mieszkańców.
Opera została zaprojektowana jako budynek, po którym można chodzić. Położony pod kątem dach schodzi łagodnie aż do wody fiordu. Ideą architektów było, by opera i balet przestały być sztuką elitarną. W efekcie, dach jest traktowany jak miejski plac lub publiczny deptak.
Jest to pierwsza na świecie opera, po której dachu można spacerować. Latem odbywają się tu pikniki, zimą można jeździć na sankach!
Kąty i płaszczyzny dachu celowo zmieniają perspektywę i horyzont, gdy po nim chodzicie, co ma nawiązywać do surowej natury Norwegii.
Cała zewnętrzna fasada budowli, która przypomina wynurzającą się z wody górę lodową jest pokryta białym kamieniem. Użyto do tego ponad 36 000 płyt marmuru La Facciata, sprowadzonego prosto z włoskiej Carrary. Tak, to ten sam marmur, którego używał Michał Anioł! Norweski budynek uchodzący za symbol minimalizmu ma więc w sobie włoski, renesansowy przepych! Wybrano ten kamień, ponieważ ma unikalną cechę: nie zmienia koloru, nawet gdy jest mokry. Dlatego, mimo mżawki, dach wciąż zachwycał jasną barwą, niczym wieczny lodowiec.
Niestety zabrakło nam czasu na zwiedzenie wnętrza opery, ale słyszałam, że to całkowite przeciwieństwo lodowatej bieli z zewnątrz. Ma za zadanie być ciepłe i przytulne. Główna sala wyłożona jest w całości dębem, który traktowano amoniakiem, aby nadać mu głęboki, ciemny kolor. Co ciekawe, barwienie tego drewna odbywało się w Polsce! Główna widownia mieści 1370 widzów i oświetla ją największy żyrandol w Norwegii, ważący 8,5 tony i złożony z prawie 6000 ręcznie robionych kryształów. Jak jechać to po całości ;)
Rzeźba, która pływa przed Operą i widoczna jest z jej dachu, to She Lies (Ona Kłamie), autorstwa Moniki Bonvicini. Jest wykonana ze szkła i stali, i dryfuje na wodzie, zmieniając kształt z prądami morskimi.
Opera to naprawdę pierwszy w historii kultury budynek, który zaprasza turystę na swój dach, zanim jeszcze ten zdąży kupić bilet! A my, stojąc na tym dachu, mieliśmy najlepsze miejsca do obserwacji norweskich miejskich morsów.
Tak, tak, nie przesłyszeliście się (nie przeczytaliście się?!)!
Spacerując po Operze i patrząc na fiord, natknęliśmy się na sauny ustawione tuż naprzeciwko.
Widok był surrealistyczny: w środku tkwili zadowoleni, spoceni ludzie, a na zewnątrz panowała mokra i przenikliwie zimna mżawka. A potem to się stało: rozgrzane do czerwoności postacie wybiegały prosto na krawędź i wskakiwały do lodowatej wody fiordu!
Staliśmy, otuleni naszymi kurtkami, marznąc w deszczu, patrząc na tych fiordowych morsów, którzy z uśmiechem na twarzy zażywali szoku termicznego. W Oslo ludzie są tak bardzo zestresowani, że potrzebują dobrowolnego zamarznięcia, aby poczuć się wolni.
Ruszyliśmy dalej, a ponieważ był już późny wieczór, tłum ludzi był wyraźnie mniejszy.
Przechadzając się wzdłuż wybrzeża natknęliśmy się na srebrną rzeźbę płetwonurka. To rzeźba autorstwa Marit Wiklund, jest hołdem dla tradycji morskich i marynistycznych miasta.
Ten płetwonurek stoi tam, lśniący, jak srebrny Anioł Stróż portu. Pomyślałam: "Idealnie! Jest to jedyny Norweg, który nie ma na sobie wełnianego swetra i wydaje się być doskonale przystosowany do wilgoci i chłodu." Pewnie codziennie nurkuje, żeby sprawdzić, czy nikt nie wyrzucił do fiordu starej baterii z samochodu elektrycznego.
Co jakiś czas, w ciszy, słychać było nieśpieszne, przypadkowe „bim-bam”. Nie miało to nic wspólnego z godziną. Mój mąż (który wciąż szukał Norwegów robiących coś szalonego) w końcu zauważył lokalsów podchodzących do metalowego jakby położonego na chodniku fragmentu dzwonu z pedałem. Ten dzwon, choć bywa różnie nazywany (np. Dzwon Spokoju, czy Dzwon Satysfakcji), to interaktywny obiekt. Ma ukryty w podłożu pedał, a jego cel jest czysto terapeutyczny i demokratyczny: każdy może go uruchomić.
To jest najbardziej norweski wynalazek! W Norwegii, gdzie wszystko jest uporządkowane i przewidywalne, musieli stworzyć spontaniczny hałas na żądanie. To ich sposób na wyrażenie buntu przeciwko idealnemu porządkowi. Podchodzi ten udręczony tłumem lokals i myśląc o swoim kredycie hipotecznym, po prostu depcze w to bim-bam!, aby na sekundę poczuć się wolny. Oczywiście, sama musiałam spróbować. Depnęłam. Usłyszałam „bim-bam”. Warto było dla tej jednej, dzikiej chwili.
Patrząc przed siebie zobaczyłam masywny, czerwony budynek, którego architektura krzyczała: „Tu jest władza!” Był to oczywiście Ratusz Oslo (Oslo rådhus).
Patrząc nieco na lewo, moją uwagę przykuł inny, równie ważny budynek. Tym budynkiem jest Centrum Pokojowe Nobla (Nobel Peace Center), położone na nabrzeżu Aker Brygge, w sąsiedztwie Ratusza.
Właśnie tak wygląda serce Norwegii: z jednej strony codzienna polityka i władza (Ratusz), a z drugiej największa na świecie nadzieja na pokój (Nobel).
Ratusz, choć ogromny i imponujący, to obiekt, który budzi w Norwegach (i nie tylko) silne emocje. Budynek został zaprojektowany w stylu funkcjonalizmu a zbudowany z szarej i czerwonej cegły. Ma dwie charakterystyczne, masywne wieże, które z daleka wyglądają jak dwa gigantyczne kominy, albo – jak złośliwie twierdzą krytycy – dwa betonowe silosy. Ratusz jest często krytykowany za swój surowy, ciężki i, delikatnie mówiąc, nieprzyjazny wygląd. Kiedy postawiono go w środku XX wieku, wielu mieszkańców Oslo uważało, że ta "ceglana skrzynia" jest po prostu brzydka i nie pasuje do historycznej zabudowy (której zresztą jest tu już niewiele). Wyobraziłam sobie, jak architekt tłumaczy się królowi: "Wasza Wysokość, te dwa kominy symbolizują dwie fundamentalne wartości Norwegii: prąd i zimną wodę. A ta surowa bryła to hołd dla oszczędności i pragmatyzmu!"
Na lewo, w byłym budynku dworca kolejowego, znajduje się Centrum Pokojowe Nobla (Nobel Peace Center). Nagrody przyznaje Komitet Noblowski w Oslo (a nie Fundacja w Szwecji) i jest to jedyna Nagroda Nobla, która jest wręczana w Norwegii, a nie w Szwecji.
To bardzo norweskie: Szwedzi zajmują się fizyką i literaturą, a Norwegowie – co jest bardziej odpowiedzialne – pokojem na świecie.
Polska ma w tej pokojowej historii bardzo silny akcent! Oto nasi laureaci Pokojowej Nagrody Nobla:
Lech Wałęsa (1983): Nagrodę otrzymał jako przywódca Solidarności za walkę o wolność, demokrację i prawa pracownicze bez uciekania się do przemocy. Wałęsa, który był już wtedy pod czujnym okiem Służb Bezpieczeństwa w Polsce, nie mógł osobiście odebrać nagrody w Oslo, ponieważ obawiał się, że komunistyczne władze nie wpuszczą go z powrotem do kraju. Wysłał więc swoją żonę, Danutę Wałęsową. Musiała to być chyba najbardziej elegancka i stresująca podróż Danuty! Wyobraźmy sobie, jak biedna kobieta leci do Oslo odebrać największą nagrodę na świecie, podczas gdy Lech siedzi w domu i ogląda to w telewizji z milicyjną obstawą.
Drugi, zdecydowanie mniej znany noblista to Józef Rotblat (1995), który otrzymał ją razem z PUGWASH (organizacją zajmującą się rozbrojeniem nuklearnym) za wysiłki na rzecz zmniejszenia roli broni jądrowej w polityce międzynarodowej. Rotblat był fizykiem polsko-żydowskiego pochodzenia, który brał udział w Projekcie Manhattan (tworzeniu bomby atomowej), ale zrezygnował z niego z powodów moralnych, stając się później zagorzałym orędownikiem rozbrojenia. Czyli, żeby zdobyć Pokojowego Nobla, trzeba najpierw wiedzieć, jak zbudować najstraszniejszą broń na świecie, a potem moralnie z tego zrezygnować. To jest dopiero skomplikowany test charakteru!
Zrobiło się na prawdę późno. Po tych wszystkich emocjach związanych z tygrysem, morsami i dzwonami, miałam już dosyć kultury i jedynym, co mnie interesowało, był własny pokój.
Szybko sprawdziłam Mapy Google. Niestety, w Norwegii pośpiech i spontaniczność często spotykają się z pragmatycznym murem rzeczywistości. Najbliższa stacja metra, choć wydawała się rzut beretem, okazała się, typowo dla Skandynawii, "nie tak blisko". Ale co było robić? Ruszyliśmy, pełni determinacji.
Nasza droga wiodła koło Victoria Terrasse, jednego z najbardziej eleganckich i dostojnych kompleksów budynków w Oslo. Ten neorenesansowy zespół, zbudowany w latach 1884–1890, wyglądał przy czerwonym Ratuszu jak arystokrata przy robotniku. Był tak piękny, że prawie zapomniałam, jak bardzo marznę.
Szliśmy, szukając wejścia do stacji metra. W teorii, powinna być gdzieś w pobliżu Victoria Terrasse. Ale w Oslo nic nie jest oczywiste. Oznaczenia były tak dyskretne, że równie dobrze mógł to być tajny bunkier. Po kwadransie błądzenia i zastanawiania się, czy wejście do metra jest ukryte pod którymś z tych luksusowych balkonów, dotarła do nas okrutna prawda: Stacja była zamknięta, bo akurat teraz była w remoncie. To nic, że była pełnia letniego sezonu. Jeśli turyści chcą zwiedzać Oslo, niech się dostosują. To jest esencja nocnej podróży: docierasz do celu, a cel informuje cię, że jest chwilowo niedostępny. Nie było na co czekać, trzeba było iść do kolejnej stacji. Dalsza trasa, dłuższa niż chcieliśmy, stała się naszym nowym, przymusowym szlakiem turystycznym. Pomimo zmęczenia staraliśmy się iść jak najszybciej. Nie wiedzieliśmy do której godziny jeździ metro, a było już bardzo późno. No i za daleko na spacer piechotą do hotelu.
Mijaliśmy kolejne eleganckie budynki. Wreszcie, na pocieszenie, natknęliśmy się na majestatyczny Wydział Prawa Uniwersytetu w Oslo. Był piękny, klasycystyczny i emanował mądrością. Pomyślałam: "Ciekawe, czy norwescy studenci prawa muszą wkuwać przepisy dotyczące morsowania pod Operą".
A potem nastąpił ten norweski moment katharsis. Na skraju jakiegoś n-tego placu, w witrynie (a w zasadzie w głębi witryny) zamkniętego już sklepu z pamiątkami, był ON! RENIFER! Był naturalnej wielkości i był wypchany. Tyle dni jeździliśmy po bezludnych rejonach Norwegii w poszukiwaniu dzikiej fauny, a jedynego renifera, jakiego widziałam z bliska, musiałam znaleźć w wypchanej, komercyjnej wersji w centrum stolicy (nie licząc renifero-łosiopodobnego zwierzaka Pinokia). Nie byłam pewna, czy jest to dla mnie jakieś pocieszenie. Niby renifer, sztuka się liczy, ale jednak wypchany...
Ostatkiem sił dotarliśmy do otwartej stacji metra. Wjechaliśmy do środka, w aplikacji kupiliśmy bilety i wreszcie, w błogiej, cichej podróży, ruszyliśmy w stronę hotelu. Uff. Dotarliśmy. Czas na sen.
Drugi dzień w Oslo zaczął się zdumiewająco piękną pogodą. Po wczorajszej mżawce i chaosie metra, słońce nad stolicą wydawało się być nagrodą za naszą wytrwałość. Po szybkim śniadaniu i pożegnaniu z hotelem (i ze spokojem ducha, że nasz spalinowy pojazd przetrwał noc przy gniazdku do ładowania), ruszyliśmy prosto do Parku Vigelanda, który jest częścią Frognerparken.
To największy na świecie park rzeźb stworzony przez jednego artystę – Gustava Vigelanda. Park zawiera ponad 200 rzeźb z brązu, granitu i kutego żelaza, przedstawiających cykl życia człowieka.
Chodziłyśmy z córką, podziwiając (lub próbując podziwiać, ze względu na wszechobecny tłum) te liczne, nagie postacie. Nasi panowie też chodzili, ale z widocznie mniejszym entuzjazmem. Rzeźby te są dalekie od ideałów renesansowych. Michał Anioł to to nie jest! Są toporne, masywne i czasem wręcz brutalistyczne, zupełnie jak te dwa kominy Ratusza! Ale pomimo tego przyciągały wzrok i mogłyśmy z córką chodzić dookoła nich w nieskończoność. I pewnie byśmy tak zrobiły, gdyby nie praktyczne podejście naszych panów do dalszej podróży (albo zmęczenie próbami zrobienia zdjęć z jak najmniejszą ilością ludzi).
No ale dlaczego te rzeźby są tak toporne? Taki był styl Vigelanda. Dążył do ekspresji emocji, a nie idealnej anatomii. Jego postaci są uniwersalnymi symbolami ludzkiej kondycji – starości, radości, gniewu, a nie portretami. No i może jeszcze przemocy seksualnej - a przynajmniej tak to wyglądało, choć taka interpretacja ze względu na ogólny dostęp do rzeźb, zwłaszcza nieletnich, jest chyba niezbyt poprawna politycznie.
Taki prosty styl miał tę zaletę, że Vigeland mógł go realizować w bardzo licznych odsłonach przez całe życie. Gdyby musiał rzeźbić każdy mięsień z dokładnością, park skończyłby się na 10 rzeźbach, a nie 200.
Co ciekawe, rzeźby na pionowej Kolumnie (Monolit) (ponad 120 figur!) były bardziej szczegółowe, z wyraźnie zarysowanymi mięśniami i żyłami. Z kolei rzeźby dookoła wyglądały na wykonane z mniejszą starannością.
Wyglądało to pewnie tak. Vigeland skończył kolumnę i dumny z siebie zameldował ten fakt sponsorowi. Na to ten: "Wiesz Gustaw, całkiem zgrabnie Ci to wyszło, to może dorzuć do tego kilka rzeźb dookoła, tak z 50 sztuk". A jak było na prawdę? Monolit (ta gigantyczna kolumna, wysoka na ponad 17 metrów) była absolutnie centralnym punktem projektu Vigelanda i symbolem cyklu życia wspinającego się ku niebu. Praca nad nią, choć nadzorowana przez Vigelanda, była wykonywana przez kamieniarzy przez 14 lat (1929-1943). Była to jego magnum opus. Prawdopodobnie poświęcił jej nie tylko najwięcej uwagi, ale też najwięcej środków i czasu. Rzeźby dookoła, choć równie ważne, były często tworzone w szybszym tempie, jako część szerszego cyklu. Jednym słowem, na resztę zabrakło mu zapału i chęci (a może sponsor go nie zachwycił "motywacją"?).
Następnie dotarliśmy do najsłynniejszej (i najczęściej fotografowanej) rzeźby w parku – Wkurzonego Chłopca.
Sinnataggen (norw. Wkurzony Chłopiec) stoi na moście i jest symbolem dziecięcego gniewu i buntu. Od lat jest tak intensywnie dotykany przez turystów (którzy pocierają jego dłoń), że dłoń i pięść ma lśniącą, złotą barwę – w kontraście do reszty ciemnej rzeźby. W Norwegii, kraju opanowania i koselig, ten Chłopiec jest jedynym miejscem, gdzie publiczne okazywanie furii jest akceptowalne (i w pełni udokumentowane). A my, turyści, musieliśmy dotknąć tę złotą pięść, by naładować się norweskim duchem gniewu na wypadek, gdyby kolejne metro było zamknięte.
Na koniec podziwialiśmy rzeźby „wesołych tatusiów”, czyli postaci z cyklu Man and Child. Rzeźby te przedstawiają mężczyzn (w przeciwieństwie do reszty parku, gdzie dominuje para) w dynamicznej interakcji z dziećmi – trzymanych pod pachą, przerzuconych przez ramię, itp. Są pełne ruchu i specyficznej, nieco niezdarnej miłości rodzicielskiej, choć nam to wyglądało trochę na przemoc w rodzinie.
Te rzeźby to prawdopodobnie największe propagandowe wsparcie dla urlopów ojcowskich w historii sztuki. Vigeland powiedział tymi rzeźbami: „Faceci, weźcie te dzieci pod pachę i przestańcie udawać, że nie istnieją! I tak, wyglądacie przy tym komicznie i trochę jak jaskiniowcy, ale to jest miłość!”. Po wizycie w Oslo, gdzie widzieliśmy tak wielu ojców z wózkami, te rzeźby są idealnym podsumowaniem norweskiego modelu rodziny.
Park Vigelanda to bez wątpienia idealne miejsce, by pożegnać się z Oslo: artystyczny chaos, kontrowersyjna nagość i mnóstwo emocji, których nie da się skopiować ani zamknąć w zamkniętej stacji metra.
Po opuszczeniu Parku Vigelanda z tymi wszystkimi wkurzonymi dziećmi i nieidealnymi tatusiami, pojechaliśmy na przedmieścia Oslo, na wzgórze Holmenkollen. Widok stąd na miasto, fiord i lasy był absolutnie fenomenalny – to było idealne pożegnanie z norweską stolicą.
Skocznia Holmenkollbakken to symbol Oslo i jeden z najsłynniejszych obiektów narciarskich na świecie. Oryginalna skocznia powstała już w 1892 roku, ale ta, którą oglądałam, to jej ultranowoczesna, stalowa i betonowa wersja, oddana do użytku w 2010 roku. Jej futurystyczny kształt, wiszący w powietrzu i podparty tylko w trzech punktach, sprawiał wrażenie ogromnego, wijącego się węża lub – jak kto woli – praktycznej, ale pięknej fali.
To, co czyni to miejsce wyjątkowym, to fakt, że skocznia jest czymś więcej niż tylko trybunami i rozbiegiem.
U podstawy skoczni mieści się Muzeum Narciarstwa (Skimuseet) – najstarsze na świecie muzeum poświęcone tej dyscyplinie, prezentujące 4000 lat historii narciarstwa, od epoki kamienia po narty wypraw polarnych. To jest bardzo norweskie: skaczesz z przyszłości, ale lądujesz w muzeum.
Patrząc na ten futurystyczny obiekt, nie mogłam uwierzyć, że kryje się pod nim prawdziwy, 5-piętrowy bunkier! W czasach Zimnej Wojny to miejsce było jednym z najpilniej strzeżonych obiektów militarnych w Europie, będąc centrum dowodzenia NATO w przypadku konfliktu z ZSRR. Wyobraziłam sobie, jak ci pracownicy wywiadu musieli się maskować! Wychodzili z tajnych drzwi w skale, przebierali się za narciarzy i wędrowali do domu. "Dokąd idziesz, Olaf?" – "Na trasę biegową, Sigrid." – "Oczywiście, Olaf, jak co dzień po zmianie w centrum dowodzenia sił atomowych."
Ale wróćmy do samej skoczni. Przezroczystą windą można wjechać na jej szczyt i poczuć to, co czuje skoczek, siedząc na belce.
Skocznia jest tak wysoka (134 metry), że widok z góry musi być absolutnie przerażający – całe Oslo leży u Twoich stóp. Jak na mój gust to skoczkowie muszą mieć jakiś defekt genetyczny w postaci braku instynktu samozachowawczego, żeby podejść do tematu bez pełnych spodni.
No ale Adam Małysz czuł się tu jak w domu, zdobywając aż pięć zwycięstw w Pucharze Świata! Holmenkollen to dosłownie Olimp Adama Małysza.
To właśnie Holmenkollen. Mieszanka szalonej architektury, sportowej historii, zimnowojennych tajemnic i oszałamiającego widoku. A.... i jeszcze niespodzianka! Czystych (!!!) toalet. Po kontemplacji tych wszystkich elementów, moja podróż do Oslo dobiegła końca. Czas wracać do domu.
Wjechaliśmy do Szwecji. Po norweskich, górskich drogach z ograniczeniem do 80 km/h, szwedzka autostrada była dla naszego spalinowego Volvo jak spełnienie mokrego snu! Pędziliśmy na południe, ciesząc się z możliwości legalnego używania gazu do dechy, nie obawiając się, że za chwilę minie nas elektryk z autopilotem.
Niedaleko Göteborga dopadł nas głód. Ale nie byle jaki. Nie szukaliśmy fancy restauracji. Nasz cel był jeden: posmakować oryginalnych szwedzkich klopsików (köttbullar) u źródła – w IKEI!
Weszliśmy do największej świątyni szwedzkiej demokracji, designu i taniego jedzenia. To było jak wizyta w muzeum, którego eksponaty można kupić i złożyć samemu. Zamiast zwiedzać działy kuchni i sypialni, pognaliśmy do restauracji.
Staliśmy w kolejce, czując się jak prawdziwi kulturowi antropolodzy na misji. Kiedy w końcu postawiono przed nami talerze, okazało się, że szwedzkie klopsiki smakują... dokładnie tak, jak te w Polsce!
Po dwóch tygodniach norweskich przygód, nasze największe odkrycie w Szwecji było takie, że globalizacja z IKEI jest tak perfekcyjna, że nawet regionalny smak jest zunifikowany. Misja zakończona sukcesem, ale bez dramatyzmu smaku.
Po naładowaniu akumulatorów klopsikami, ruszyliśmy dalej, w stronę Malmö. Nasz cel: Most Øresund (Öresundsbron), cudo inżynierii łączące Szwecję z Danią.
Dotarliśmy do niego w idealnym momencie – zachodzącego słońca. Długi, elegancki most, znikający w oddali w tunelu, wyglądał jak portal do innego świata. To było niesamowite pożegnanie z Północą: piękno architektury i natury spotykające się w złotej poświacie. Cieszyliśmy się chwilą, bo wiedziałam, że to już ostatni moment na drogie, ale piękne widoki.
Dotarliśmy do Trelleborga, gdzie na drugi dzień rano mieliśmy się zapakować na prom do Świnoujścia.
Wybraliśmy pensjonat, który – zgodnie z norwesko-szwedzkimi standardami cenowymi – był koszmarnie drogi, ale jego standard... Cóż, standard był tak niski, że przypominał mi hotel w jakimś zapomnianym miasteczku, a nie w bogatej Szwecji. Pokój był mały, łóżka skrzypiały, a dywan pamiętał czasy, kiedy most Øresund był jeszcze tylko marzeniem inżynierów.
Podczas meldunku zapytaliśmy się o śniadanie. W zasadzie chcieliśmy się tylko upewnić, bo ze strony internetowej dowiedzieliśmy się, że w weekend śniadanie jest od 7mej. Ponieważ prom odpływał o 8mej a my do promu mieliśmy może z 3 minuty jazdy, byliśmy pewni, że śniadanie uda nam się zjeść. Nie ukrywam, że sam pensjonat przy rezerwacji ujął nas tym, że można z 48 godzinnym wyprzedzeniem zamówić śniadanie na wynos. Inna sprawa, że ponieważ w weekend śniadanie było o dość wczesnej porze, nie mieliśmy potrzeby korzystać z tego udogodnienia. A przynajmniej tak myśleliśmy, bo pani z recepcji poinformowała nas, że śniadanie jest .... o 8mej. Zaraz, zaraz, o 8mej to my już będziemy na promie!
Na moje zarzuty, że na stronie internetowej śniadanie jest w weekend od 7:00, a prom mamy o 8:00, recepcjonistka z kamienną miną wygłosiła swoją filozoficzną tezę:
"Proszę pani, weekend (tydzień) to jest u nas od poniedziałku do piątku, i wtedy jest od siódmej. Sobota i niedziela, i jest od ósmej." No ale przecież weekend to sobota i niedziela powiedzieliśmy. Cóż...pani była przekonana, że ponieważ w słowie weekend jest słowo "week" to oznacza, że weekend jest od poniedziałku do piątku! Hmmm...Zostałam pokonana przez gramatykę i logikę! Mimo wszystko, po oburzonych wyjaśnieniach w postaci tyrady naszych dzieci, pani recepcjonistka pomarudziła, pomarudziła, powzdychała – udowadniając, że zasady są dla niej święte, ale człowiek ważniejszy, choć akurat TEN człowiek to dla niej kara za jej "dobre serce". Ku naszemu ogromnemu szczęściu, mimo złamanych reguł 48-godzinnego wyprzedzenia i innej definicji weekendu, pani z Trelleborga uległa i de facto przygotowała dla nas śniadanie na wynos!
Tak więc, rano wyruszyliśmy na prom nie tylko z pięknymi wspomnieniami, ale i z ocalonym śniadaniem w torebkach, które smakowało nam jak królewski posiłek – nie dlatego, że było wykwintne, ale dlatego, że pokonaliśmy szwedzką biurokrację i złośliwość zasad.
To było godne pożegnanie z Północą: walka o gramatykę, o pieniądze i o ciepłą bułkę. Wygraliśmy! A teraz – na prom i do domu!
Po 6 godzinach, kiedy statek dobił do Świnoujścia i zjechaliśmy z rampy, uderzył nas niespodziewany, ale upragniony kontrast: piękne, słoneczne, polskie lato!
To było jak nagroda za całą Północ! Zostawiliśmy za sobą mżawki, wełniane swetry i zimne marmury Oslo, a powitało nas prawdziwe, polskie słońce.
Jeśli chcecie zobaczyć jak wyglądała nasza trasa na mapie, albo po prostu zlokalizować na mapie opisane w poście lokalizacje zapraszam do mapy. Linka do lokalizacji na mapie Google znajdziecie także poniżej - szukajcie pod tekstem słowa "Lokalizacja...."
A jeśli chcecie przeczytać więcej wpisów w moim blogu, z pewnością ułatwi Wam to TA LISTA , zaś zbiór wszystkich map znajdziecie TUTAJ.
Możecie także przejść do mapy interaktywnej, która otworzy się dla Waszej wygody w nowym oknie. Najedź na wybraną pinezkę i kliknij nazwę lokalizacji, która pokaże Ci się pod mapą aby wyświetlić zdjęcia i link do odpowiedniego posta 😀. Kliknij strzałkę po prawej stronie nazwy lokalizacji, aby wyznaczyć do niej trasę. Powiększaj mapę aby zobaczyć więcej pinezek. Kliknij na napis "Patent na Wypad" (w wersji komórkowej na dole ekranu) aby wejść w legendę, gdzie znajdziesz listę lokalizacji lub będziesz mógł wpisać konkretną lokalizację w lupkę.
A może interesują Was gotowe propozycje tras? Zapraszam TUTAJ.



.jpg)
.jpg)

.jpg)

.jpg)
.jpg)
.jpg)





.jpg)


.jpg)



(1).jpg)



















.jpg)

.jpg)





Komentarze
Prześlij komentarz