Crème de la crème Norwegii, czyli scenic routes - Norwegia- Urlop 2025 - Skandynawia


Scenic routes, czyli trasy widokowe, są tym, co mi się najbardziej podobało w Norwegii. O fragmentach Ryfylke i Hardanger pisałam (a nawet zamieściłam film) TUTAJ , o Śnieżnej Drodze, czyli Aurlandsfjellet pisałam TUTAJ (oczywiście film z tej trasy także tam znajdziecie), zaś dzisiaj napiszę o kolejnych norweskich cudeńkach tego typu. Dzisiaj czas na Gaularfjellet oraz Vikafjellsvegen.

Żeby w ogóle dostać się do tej słynnej, wężowej drogi Gaularfjellet, musieliśmy odbyć rejs promem. Staliśmy na pokładzie, otoczeni fiordową mgłą i widokami przez nią ograniczonymi (pogoda nadal nas nie rozpieszczała) kiedy zagadnęła nas niemiecka turystka.

Pani, bardzo pewna siebie, zaczęła opowiadać o swoim celu podróży: — "Ach, płynę tu, żeby zobaczyć Światowe Dziedzictwo UNESCO!" – oświadczyła z dumą, jakby sama wpisała to na listę. — Zaintrygowani, patrzyliśmy na okoliczne, piękne, ale niespecjalnie wybitne krajobrazy. Zaczęliśmy zgadywać: "Chce pani zobaczyć Kościół Słupowy w Urnes? Może Nærøyfjord?" — Ona, z miną eksperta: "Po prostu Światowe Dziedzictwo!"

Pytaliśmy dalej, ale kobieta nie potrafiła wskazać nic konkretnego – żadnego kościoła, żadnego fiordu. Po prostu UNESCO. Doszliśmy do wniosku, że dla niej Norwegia to jeden wielki certyfikat jakości. Przypłynęła do Certyfikatu, a nie do kraju.

W pewnym momencie, gdy zapytała, skąd jesteśmy, nadszedło szczytowe, surrealistyczne zderzenie kultur.

— "Jesteśmy z Polski" – odpowiedzieliśmy — Pani Niemka, której twarz nagle pociemniała, spojrzała na nas z dziwną mieszanką pogardy i strachu: "A! Polacy! Wy, to znaczy... wy ciągle strzelacie do tych biednych dronów!"

Zapadła niezręczna cisza. Oboje byliśmy zaskoczeni, że nasza rozmówczyni, będąca w drodze do nieskonkretyzowanego "Dziedzictwa UNESCO", miała tak specyficzną wiedzę o geopolityce. Ewidentnie pomyliła polskie terytorium z polskim zaangażowaniem we wsparcie ukraińskich wysiłków obronnych.

Pani widocznie myślała, że my – my, dwoje turystów z plecakami na promie – jesteśmy osobistą obsługą przeciwlotniczą i właśnie stąd jedziemy, żeby strzelać do biednych (!!!!) dronów (zapewne tych produkcji rosyjskiej, używanych w wojnie). Wyglądało na to, że dla niej każdy Polak na promie to albo międzynarodowy terrorysta strzelający do niewinnych niczemu latających obiektów, zwłaszcza tych rosyjskiej produkcji, albo szpieg.

Zostawiliśmy Niemkę samą, nie wiedzącą, czy ma szukać zabytków, czy schronu przed dronami, i ruszyliśmy w stronę serpentyn Gaularfjellet. Przynajmniej wiemy, że nasz kraj ma międzynarodowy impact, nawet na promach turystycznych!

Ale wróćmy do Gaularfjellet. Plany budowy drogi między Sunnfjordem a Sogn przez Gaularfjellet zaczęły powstawać już w latach 20. XX wieku, ale na dobre zaczęły się dopiero w 1936 roku, kiedy dyrektor ds. dróg Bälsrud i główny inżynier Torp przyjechali na inspekcję terenu. Motto Bålsruda brzmiało: „Dobra droga jest 10 razy lepsza niż zła droga, ale zła droga jest 100 razy lepsza niż żadna droga”.

W 1936 roku prace po stronie Vetlefjordu rozpoczęły się z udziałem robotników z terenów wiejskich Sogn. W latach 30. XX wieku bezrobocie było wysokie i wielu z nich cieszyło się ze znalezienia pracy, mimo że była ona ciężka i niebezpieczna. Prace po stronie Sunnfjordu rozpoczęły się w maju 1937 roku z udziałem robotników z Gaular i okolic. Przy drodze pracowało 150 mężczyzn. Mieszkali w okolicznych gospodarstwach rolnych, często po 2-3 osoby w jednym pokoju, gdzie suszyli ubrania i gotowali jedzenie.

Dzień pracy trwał 8,5 godziny, ale w soboty kończył się o 13:30. Mieli dwie przerwy na posiłki dziennie, ale często brakowało im dachu nad głową podczas przerw i odpowiedniej odzieży przeciwdeszczowej. Z powodu dużej ilości pracy fizycznej dni pracy były ciężkie, a pracownicy wkładali w to imponujący wysiłek.

Pierwszy samochód przejechał przez górę 3 grudnia 1938 roku. Oficjalne otwarcie drogi nastąpiło 6 grudnia, ale z powodu dużych opadów śniegu otwarcie zostało niemal uniemożliwione. Jednak dzięki jednemu pojazdowi gąsienicowemu i sile roboczej liczącej 40-50 mężczyzn, droga była gotowa do otwarcia z konduktem, który przejechał przez górę, salutując i niosąc flagi. Nowe, ważne połączenie drogowe zostało uruchomione.

Wyruszyliśmy więc na Gaularfjellet z sercami pełnymi nadziei. Ta trasa, ukończona w 1938 roku po dekadach inżynieryjnej walki z norweskimi górami, miała być perłą.

Zaczęło się sielankowo. 

Przy drodze mignęła nam Andrina Stova, maleńki domek z 1864 roku, z soczyście zielonym, trawiastym dachem. Wyglądał, jakby wypadł z baśni o zamożnych trollach. To była ta Norwegia, którą chcieliśmy oglądać!

Po nieskończonej ilości serpentyn dojechaliśmy na słynny punkt widokowy Utsikten ("Widok") na wysokości ponad 700 metrów, by podziwiać, jak geniusze epoki robili tę drogę. Cały czas zastanawialiśmy się, czy uda nam się cokolwiek zobaczyć z powody nadciągającej mgły. 

Wyskakujemy z samochodu, stajemy na betonowej platformie, pstykamy kilka zdjęć tego co widać, a widać już niewiele, aż zakrywa nas ... biała, gęsta zupa! Mgła była tak potworna, że widzieliśmy tylko własne buty i kontury konstrukcji. Był to norweski żart: zbudowali najdroższą platformę widokową na świecie, by ukryć na niej widok.



Jak widzicie, nie mieliśmy możliwości zrobienia lepszych zdjęć, dlatego tym razem wrzucam coś z Internetu, bo konstrukcja jest mega ciekawa!

Ale prawdziwy dramat rozegrał się w środku tego dzieła inżynierii: toaleta. Schodzimy do niej z pełną rezerwą, ale to, co zastajemy, przekracza wszelkie granice. Toaleta na Utsikten była tak obrzydliwa, że sam akt otwierania drzwi był już aktem heroizmu. To był dowód na to, że Norwegowie potrafią przebić się przez górę, ale na tym kończą swoje ambicje. Uciekliśmy stamtąd, z niespełnionym poczuciem obowiązku fizjologicznego.



Jadąc dalej, między Utsikten a rzeką, natrafiliśmy na prawdziwe architektoniczne ukojenie: kompleks pięknych, starych domów z zielonymi dachami. Były tak piękne, tak harmonijne, że wydawały się wizją po wyjściu z tej mgły i toalety.

Potem dotarliśmy do wodospadu Likholefossen – istnej Krainy Wodospadów. Przeszliśmy po nowoczesnym, stalowym moście przerzuconym nad bulgoczącą wodą. Wrażenie niesamowite! Woda ryczała tak, że wszystkimi zmysłami czuliśmy tę surową moc natury. 


Za mostem odnaleźliśmy szlak pieszy, który miał nas zaprowadzić dalej, ale... tabliczki! Były tam piękne piktogramy, ale zero kilometrów, zero godzin! Tylko strzałka.

— "Pójdziemy, czy nie?" — "A skąd mamy wiedzieć, czy ten 'Spacer do Następnego Wodospadu' to pięć minut, czy wymaga wynajęcia przewodnika i spędzenia nocy w jamie Trolla?". Podjęliśmy decyzję o odwrocie. Nasza przygoda miała być turystyczna, a nie survivalowa.

Na parkingu przy Likholefossen czekała na nas jeszcze jedna pułapka. Prawdziwe, wolnostojące Toi Toie. Pomyśleliśmy: to niemożliwe, żeby było gorzej niż na platformie inżynierskiej. A natura wzywała nas do skorzystania już bardzo intensywnie. Ale Gaularfjellet zawsze zaskakuje! 

Z niemałą trwogą otworzyłam drzwi pierwszego przybytku ulgi. Było brudno, śmierdziało, ale ja już nie mogłam czekać. Tylko, że ... drzwi się nie dały zamknąć! Nie dam rady wisieć "na Małysza" trzymając drzwi! Czym prędzej przeszłam do kolejnego przybytku. W zasadzie chciałam przejść, już samo uchylenie drzwi spowodowało u mnie kaszel, którym usiłowałam zamaskować zawartość żołądka podchodzącą do gardła. Nie ma opcji! Nie dam rady! Zsikam się najwyżej w spodnie! Czym prędzej podążyłam w kierunku samochodu mijając po drodze niewielkiego kampera, obok którego stała kobieta, która na mój widok, a w zasadzie widok mnie krztuszącej się z obrzydzenia uśmiechnęła się porozumiewawczo. Tym razem przypadkowa turystka okazała się siostrą w bólu a nie reprezentantką zwolenników biedno-dronowych.

Przy wodospadzie zawróciliśmy i tą samą drogą pojechaliśmy w kierunku promu. 

Po drodze w padającym deszczu przygotowaliśmy posiłek regeneracyjny.

I choć usilnie zaklinaliśmy deszcz, najwyraźniej nie byliśmy zbyt przekonywujący.

Na przystani w końcu były czyste (!!!!) toalety. Czy było tym razem jakieś "ale"? No jakżeby nie! Chyba przez awarię ogrzewania było w nich chyba ze 35 stopni! A my przez zimny i deszczowy dzień w kurtkach i polarach :) To był jeden, jedyny raz gdy w Norwegii było mi za gorąco!

Po całym dniu oglądania fiordów i uciekania przed sanitarną tragedią, dotarliśmy do Balestrand, by podziwiać pomnik Fridtjofa Śmiałego (Fridtjof den frøkne) – postać z sagi nordyckiej, znanej z heroicznych czynów i, jak widać, z imponującej postury.

Posąg, ufundowany przez niemieckiego cesarza Wilhelma II w 1913 roku, jest gigantyczny! Ma 10,5 metra wysokości, a stoi na 12-metrowym cokole, co razem daje nam 22,5 metra czystego patosu.

Staliśmy pod nim i z podziwem myśleliśmy o logistyce: "Wyobraź sobie, że to jest dopiero Norwegia: mają tak strome fiordy, że budowa drogi zajmuje im 150 lat, a toalety są ciągle brudne. Ale kiedy cesarz z Niemiec każe im postawić 22-metrowego Wikinga z brązu, to oni po prostu to robią!"

Sam posąg był tak duży i zrobiony z takim rozmachem, że wyglądał, jakby Fridtjof właśnie szykował się do skoku na główkę do fiordu z zamiarem popłynięcia nim dookoła świata. To symbol norweskiej siły i męstwa, ale dla nas – świadectwo niemieckiej potęgi organizacyjnej i dowód, że Norwegowie potrafią się sprężyć, kiedy trzeba zaimponować ważnym gościom.

Zrobiliśmy sobie pod nim zdjęcie, uśmiechając się do siebie. W końcu, gdyby ten Fridtjof był prawdziwy, to może by go wysłali, żeby zrobił porządek z tymi Toi Toiami na Gaularfjellet! Taki Wiking to nie przelewki – on by wjechał z lancą i skończyłby tę Odyseję Toaletową raz na zawsze!

Tuż obok naszego 22-metrowego Wikinga z brązu, natknęliśmy się na prawdziwy cud: szklarnie z truskawkami! A te truskawki to nie byle co! Nie rosły jak u nas, w błocie. Rosły w górze, na metalowych rusztowaniach, by uniknąć utonięcia w norweskim deszczu. To jest norweska inżynieria w wersji agro: skoro nie da się walczyć z wodą, to trzeba uciec na wysokość!

Ale najlepsze było obok: budka z truskawkami. Cały system był kwintesencją Skandynawii:

-Cena na kartce.

-Koszyczek z truskawkami.

-Puszka na pieniądze (oczywiście, drogo! To Norwegia!).

-Absolutny brak obsługi.

Kamera miała nas pilnować, ale była tak dyskretna, że pewnie została ukryta w jednym z tych zielonych dachów na jakimś trollu. My, Polacy, odruchowo rozejrzeliśmy się, szukając, kto tu oszukuje lub bierze na krechę. Ale nie – to nie był ten kraj!

Ale tu nastąpił nasz Polski Moment Prawdy. Podeszliśmy, wzięliśmy do ręki to malutkie pudełeczko, spojrzeliśmy na cenę i…60 koron! Za ten jeden, mikroskopijny koszyczek, który starczyłby na dwa kęsy, żądali równowartości małego obiadku. Szybka kalkulacja w głowie: Norweska Cena vs. Polska Rzeczywistość. W Polsce za tę kwotę mielibyśmy dobry kilogram! Spojrzeliśmy na pustą puszkę na pieniądze, na niewidzialną kamerę i... odłożyliśmy truskawki na miejsce. Bo choć system oparty na zaufaniu jest piękny, to zdrowy rozsądek finansowy jest silniejszy. Fridtjof Śmiały może i symbolizuje nordycką siłę, ale my symbolizujemy polską oszczędność. Zostawiliśmy posąg w spokoju, truskawki na rusztowaniach, a naszą kieszeń w całości. Misja kupowania norweskich luksusów przerwana z powodu racjonalnej wyceny!

Po tym, jak zuchwale nie kupiliśmy truskawek za 60 koron obok Fridtjofa, nadszedł czas powrotu do bazy w okolicach Myrkdalen. 

Ponieważ trasa widokowa Vikafjellsvegen była najbliżej, stała się naszą niemal codzienną rutyną. Uwielbiałam nią jeździć, bo, w przeciwieństwie do Gaularfjellet (gdzie rządziła mgła i toaletowa anarchia), ta trasa oferowała fantastyczne widoki na góry i fiordy, zwłaszcza przy zjeździe do Vik, a jej część przez płaskowyż i wodospad na serpentynach zjazdowych w kierunku doliny przed Myrkdalen to prawdziwa bajka! Zresztą zobaczcie sami! Tym razem niech zdjęcia mówią same za siebie, choć nie ukrywam, że nie oddają one jej piękna.












Przez to, że tak często nią jeździliśmy, zaczęliśmy traktować tę górską drogę jak nasz prywatny tor testowy. Znaliśmy każdy zakręt, każdy punkt widokowy, i w zasadzie mogliśmy przejechać ją z zamkniętymi oczami (ale tego nie robiliśmy, bo Norwedzy naprawdę lubią strome przepaście). Nieodmiennie mnie ona zachwycała pomimo faktu, że ani razu nie jechaliśmy nią podczas ładnej pogody (co za niespodzianka! ;) ).


Jeśli chcecie zobaczyć jak wyglądała nasza trasa na mapie, albo po prostu zlokalizować na mapie opisane w poście lokalizacje zapraszam do mapy. Linka do lokalizacji na mapie Google znajdziecie także poniżej - szukajcie pod tekstem słowa "Lokalizacja...."

A jeśli chcecie przeczytać więcej wpisów w moim blogu, z pewnością ułatwi Wam to TA LISTA , zaś zbiór wszystkich map znajdziecie TUTAJ.

Możecie także przejść do mapy interaktywnej, która otworzy się dla Waszej wygody w nowym oknie. Najedź na wybraną pinezkę i kliknij nazwę lokalizacji, która pokaże Ci się pod mapą aby wyświetlić zdjęcia i link do odpowiedniego posta 😀. Kliknij strzałkę po prawej stronie nazwy lokalizacji, aby wyznaczyć do niej trasę. Powiększaj mapę aby zobaczyć więcej pinezek. Kliknij na napis "Patent na Wypad" (w wersji komórkowej na dole ekranu) aby wejść w legendę, gdzie znajdziesz listę lokalizacji lub będziesz mógł wpisać konkretną lokalizację w lupkę.

A może interesują Was gotowe propozycje tras? Zapraszam TUTAJ.


​#patentnawypad, #Norwegia, ​#Norway, ​#podroze, ​#travel, #skandynawia, ​#scandinavia, ​#trip, ​#discovernorway ,#Gaularfjellet ,#Vikafjellsvegen, #Utsikten, #Likholefossen, #Balestrand, #Fridtjofdenfrøkne

​#PolacyZaGranica, #PodróżePoEuropie, #EuropeTrip, ​#BeautifulDestinations, ​#TravelPhotography, #Landscape, #CityBreak

Komentarze