W Krainie Błękitnego Lodu i Śnieżnej Drogi: Nigardsbreen i Aurlandsfjellet - Norwegia- Urlop 2025 - Skandynawia



Kolejnego dnia budzimy się rano, a świat za oknem... nie jest szary! Słońce! W Norwegii! 

To było jak wygranie w totolotka po wcześniejszej deszczowej loterii, w której jedyną wygraną jest kapuśniaczek zamiast ulewy. Natychmiast zapadła decyzja: pakujemy się i jedziemy podziwiać lodowiec Nigardsbreen, zanim natura zorientuje się, że popełniła błąd pogodowy.

Nie ukrywam że widok norweskiego lodowca interesował mnie bardziej niż wszystkie legendarne fiordy razem wzięte! Moje najważniejsze pytanie brzmiało: Czy ten lód jest FAKTYCZNIE niebieski, jak na filmach? Przecież śnieg jest biały – dlaczego lodowiec miałby świecić szafirem?

Dojazd do lodowca, będącego jęzorem gigantycznego Jostedalsbreen (największego lodowca kontynentalnej Europy!), był obietnicą takiego właśnie błękitnego cudu. Jęzor tego potwora ma dramatyczną historię – w XVIII wieku, w okresie tzw. Małej Epoki Lodowej, rósł tak szybko, że zmiażdżył lokalną farmę Nigard! Pamiętacie jak o tym czasie PISAŁAM wspominając zwiedzanie Austrii? To właśnie z tego powodu powstała kolęda Cicha Noc! Co ciekawe, w latach 90. lodowiec nieco przybrał na masie, ale po 2000 roku zaczął dramatycznie się cofać. Czyli ten lodowiec to takie trochę geologiczne yoyo! Nie łudźmy się jednak, aktualnie lodowiec się kurczy w zastraszającym tempie i to w takim, że Wikingowie by się zdziwili!

Nigardsbreen, podobnie jak większość lodowców w Norwegii, kurczy się i cofa. Jest to proces, który zdecydowanie przyspieszył w ostatnich latach, zamieniając to miejsce z pocztówki w... lekcję fizyki.

Oto kluczowe dane, które sprawiają, że nawet stary lód poci się ze zdziwienia:

1. Lodowiec Nigardsbreen cofnął się o 42 metry tylko w samym 2023 roku (a dane na rok 2024 pokazują utrzymanie się tego trendu, z rekordowym topnieniem w skali Norwegii).

2. W ciągu ostatniej dekady (lat 2014-2024) lodowiec ten cofnął się o ponad 400 metrów. To prawie pół kilometra!

3. To cofanie jest tak drastyczne, że czoło lodowca, które kiedyś schodziło malowniczo wprost do jeziora Nigardsbrevatnet, teraz ukryło się za skalistymi zboczami okolicznych gór. Turyści, którzy jeszcze niedawno podpływali łodziami, teraz muszą się wspinać, żeby go zobaczyć.

4. Naukowcy z norweskiej agencji NVE alarmują, że w ciągu ostatniego roku grubość lodu w Norwegii spadła nawet o 10%.

Nie ukrywam, że całe to zamieszanie z topnieniem wywołuje u mnie absolutną konsternację! Podobno lodowiec kurczy się w rekordowym tempie przez bezśnieżne zimy (które nie pozwalają lodowcom na regenerację) oraz długie i gorące lata, które przyspieszają topnienie. 

Przepraszam, co?

Gdzie one są, te gorące lata? Kiedy ja tam byłam, moje odczucia temperatur można streścić następująco: Zimno, ewentualnie bardzo zimno, albo choler... zimno! Jedyny "luksus termiczny", jaki nam się trafił, to to jedno, krótkie „lekko ciepło” w dniu, w którym udało nam się zobaczyć ten błękitny lód.

Zaczynam podejrzewać, że ten cały problem z topnieniem to spisek marketingowy! Glacjolodzy, widząc mnie w trzech warstwach polarów i w kurtce, musieli stwierdzić: "Musimy coś wymyślić, żeby przekonać świat, że tu jest ciepło i nie grozi nam zamarznięcie!". I stąd ta legenda o "gorących norweskich latach".

Prawdopodobnie wspomniane topnienie jest spowodowane nie upałem, ale tym, że lodowiec nie wytrzymał presji bycia tak idealnie niebieskim i po prostu popłynął na fali stresu. Albo może te wszystkie tuby-sauny na fiordach zaczęły działać ze zbyt dużą mocą i podgrzały wodę.

Tak czy inaczej, jeśli norweskie lata są gorące, to moja piwnica jest tropikalną dżunglą! Nie uwierzę, dopóki sama nie zobaczę Norwega opalającego się w sandałach i krótkich skarpetach – a do tego czasu, będę wierzyć, że lodowce topnieją ze strachu przed bykiem-wikingiem z epicką grzywą!

Ale wróćmy do naszej wycieczki. Musieliśmy pokonać kilka fiordów i innych akwenów wodnych, co w Norwegii oznacza ciągłe manewry między stałym lądem a wodą. Ale prawdziwa magia zaczęła się, kiedy w końcu dotarliśmy do doliny, gdzie rzeka wypływa prosto spod lodowca.

Wjechaliśmy na drogę, która biegła wzdłuż tej rzeki i nagle znaleźliśmy się w Zaczarowanej Mgle. Woda była lodowata, a temperatura powietrza (pamiętając o legendarnym "gorącym norweskim lecie", czyli "zimno, albo bardzo zimno") była oczywiście nieco wyższa. Efekt? Cała rzeka parowała, albo przynajmniej wyglądała, jakby parowała. W rzeczywistości to, co widzieliśmy, nie było typowym parowaniem (czyli przejściem cieczy w gaz), ale gwałtownym skropleniem pary wodnej, czyli fachowo mówiąc, mgłą z wyparowania (lub mgłą adwekcyjną).  Prawdziwe wytłumaczenie jest takie: to zjawisko jest wywołane ekstremalną różnicą temperatur między dwoma elementami: woda w rzece jest lodowato zimna, bo właśnie przed chwilą wypłynęła spod Nigardsbreen. Rano, zwłaszcza po nocy lub w ciągu dnia, gdy słońce nie zdążyło jeszcze mocno (ha, ha, ha!) nagrzać doliny, temperatura powietrza mogła być zdecydowanie wyższa niż zero stopni (nawet to nasze "zimno" było i tak cieplejsze niż lód). Kiedy cieplejsze, wilgotne powietrze styka się z lodowato zimną powierzchnią rzeki, następuje gwałtowne schłodzenie powietrza. W rezultacie para wodna w powietrzu osiąga tzw. punkt rosy i błyskawicznie skrapla się w maleńkie kropelki wody. To właśnie ta gęsta, biała chmura, w której jechaliśmy!

Gęste, białe opary wznosiły się nad wodą, a my, jadąc samochodem, dosłownie płynęliśmy w tej parze wodnej. To było niesamowite! Wyglądało to, jakby fiordowy duch właśnie opuszczał dolinę, albo jakby rzeka postanowiła zafundować sobie własną, gigantyczną saunę na świeżym powietrzu. Tylko w Norwegii droga do topniejącego lodu jest bardziej epicka niż niejeden film science fiction.

Niemal na miejscu okazało się, że na parking przy lodowcu trzeba dojechać płatną drogą, co jest typowo norweskim "cennikiem za widoki". Oczywiście można samochód zostawić na wcześniejszym parkingu przed wjazdem na drogę z mytem, ale w takim przypadku macie dodatkowe jakieś 4 km w jedną stronę do parkingu, który jest najbliżej lodowca. Musicie też wziąć pod uwagę, że jeśli jedziecie autobusem, to na pewno na płatną drogę nie wjedziecie, bo najzwyczajniej w świecie autobusy się na niej nie mieszczą. Czyli, jeśli podróżujecie po Norwegii na przykład wycieczkowcem pływając od portu do portu, to autobus dowiezie Was tylko do pierwszego parkingu, a potem dylacie pieszo. Cóż... chcieliście zwiedzać Norwegię "na lenia" to macie ;) 

Koszt przejazdu w 2025 roku wyniósł 90NOK dla samochodu osobowego:

Płaci się przy wyjeździe w specjalnym automacie.

Oczywiście nam się dylać nie chciało, więc odżałowaliśmy te 90 NOK i podjechaliśmy na parking, który był duży, ale dość szybko się zapełniał. 

Żwawo się rozpakowaliśmy, zakładając oczywiście – co trzeba podkreślić dla przyszłych turystów – dobre, solidne buty, bo lód i górskie ścieżki to nie plac zabaw (ani plaża w norweskim "upale").

No ale wróćmy do esencji podróży, Po kilku godzinach w samochodzie, na krętych, norweskich drogach najzwyczajniej w świecie pojawiła się potrzeba fizjologiczna. Oczywiście, jak to w Norwegii, po drodze, nie było żadnej toalety. Na szczęście, parking przed lodowcem miał ten cywilizacyjny dar. Ruszyliśmy więc pewnym krokiem do niewielkiego budynku, który dumnie pełnił funkcję toalety. W środku – standard, czyli WC w stylu „Norwegian Minimalist”. Był kibelek, był papier, a nawet... była umywalka! Ale, jak to w Norwegii, zawsze musi być jakieś „ale ”. Umywalka owszem, była, solidnie osadzona w ścianie. Tylko... była całkowicie pozbawiona kranu z wodą! Pusta misa, z odpływem, ale bez żadnego źródła H₂O! Po co ta umywalka? Do medytacji nad czystością? Czy może jest to norweska metafora na temat marnotrawstwa wody? Albo może tam, w tych lodowcowych rejonach, mycie rąk to luksus, a umywalka służy tylko do trzymania rękawiczek?

No cóż. Takie są norweskie toalety – obiecują umywalkę, ale nie obiecują wody. Trzeba było radzić sobie chusteczkami, wzruszyć ramionami i ruszyć na podbój błękitnego lodu, który w końcu zawsze był i jest mokry, chociaż niekoniecznie w toaletach. 

Od razu namierzyliśmy niewielką przystań, z której odpływały w kierunku lodowca łódki. Widok na jezioro był obłędny!

Szybko kupiliśmy bilety i już po chwili siedzieliśmy z czymś co wyglądało jak pływająca aluminiowa balia na pranie, tylko nieco większa (pamiętajcie, że te łódki pływają od godziny 10tej). Ale pływało toto, a my zaoszczędziliśmy kilkadziesiąt minut dylania na piechotę. Po opuszczeniu łódki zaczęliśmy się wspinać w kierunku lodowca. Droga biegnąca wśród skał była przyjazna (oczywiście jeśli się miało odpowiednie buty) i świetnie oznakowana. 


Po drodze przekroczyliśmy rzekę z pływającym w niej lodem, który mogliśmy podziwiać z metalowego mostka. 

Po ok pół godziny dreptania, podczas którego z opcji "jest mi prawie gorąco" przeszliśmy do opcji "weszłam do zamrażalnika i tu będę leżała". Dzień był na prawdę przepiękny, ale wiatr od lodowca niósł przenikliwe zimno, które było coraz bardziej odczuwalne im bliżej Nigardsbreen się znajdowaliśmy.


Do samego lodowca nie można podejść, bo wstępu bronią łańcuchy i odpowiednie obrazki (gdyby ktoś nie zrozumiał przesłania wynikającego z łańcuchów). 

Jeśli jednak chcecie na niego wejść, to jest taka możliwość. Po uiszczeniu odpowiednio wysokiej opłaty zostajecie wyposażeni w raki, czekany, uprzęże i oczywiście profesjonalnego przewodnika. Takich wędrujących ogonków turystów było całkiem sporo. Myślę, ze to świetna wycieczka, choć my z niej nie skorzystaliśmy (o jak bardzo tego żałuję!).


Sam lodowiec jest ogromny! Może na zdjęciach tego nie widać, ale popatrzcie na malutkie sylwetki ludzi!


Lodowiec jest spektakularny, z tym swoim szafirowo-niebieskim kolorem. To po prostu widok, który wbija Cię w skały!


A dlaczego niebieski? To żaden magiczny trik, tylko znowu fizyka w akcji. Lód lodowcowy powstaje pod ogromnym ciśnieniem i jest tak gęsto sprasowany, że nie ma w nim pęcherzyków powietrza, które normalnie rozpraszają światło i sprawiają, że śnieg wygląda na biały. Gdy światło wpada w ten skompresowany lód, jest głęboko absorbowane – wchłania czerwone i żółte fale, a odbija te niebieskie. Im bardziej zwarty i czysty lód, tym intensywniejszy szafir! Zobaczyłam dowód na to, że nawet w geologii "Expectation vs. Reality" może zaskoczyć pozytywnie. Czułam ulgę: to nie Photoshop, to po prostu bardzo, bardzo stary i ciężki lód!

Pomimo przenikliwego zimna, nie mogliśmy się nacieszyć widokami. To było coś niesamowitego, obłędnie pięknego, epickiego! Dopiero fakt, że po jakimś czasie już nie czuliśmy palców u rąk przez co nie dawało się zrobić większej ilości zdjęć, ruszyliśmy w drogę powrotną.


Ze zdziwieniem zobaczyliśmy, że nie ma już bajecznej pary wodnej nad rzeką. Dlaczego? Za pewne z powodu wilgotności. W miarę upływu dnia wilgotność powietrza mogła się zmienić. Jeśli powietrze nie było już tak nasycone parą wodną, nawet przy dużej różnicy temperatur, nie miało się co skroplić w tak spektakularny sposób.

Kolejny punkt programu tego dnia to Aurlandsfjellet, znana też jako "Snøvegen" (Śnieżna Droga). To esencja norweskiej jazdy widokowej. To jest ten typ trasy, który zmusza cię do zatrzymywania się co pięć minut i zadawania sobie pytania: "Czy to jest prawdziwe, czy to scena z filmu?". 

Trasa zawdzięcza swoją potoczną nazwę temu, że nawet w środku lata (czerwiec, lipiec) można tu jechać pomiędzy ścianami śniegu wyższymi niż samochód. W dole fiord, słońce i temperatura na T-shirt, a na górze – krajobraz rodem z lodowej planety.

Wjeżdżasz z Aurland, jest zieleń, trawa, krowy... a potem nagle, po 20 minutach, musisz wyciągać czapkę i rękawiczki, bo wylądowałeś w "arktycznej" krainie. Trasa jest zwykle otwierana dopiero po gruntownym odśnieżaniu pod koniec maja/początek czerwca.

Po co ta droga? Aurlandsfjellet była kiedyś jedyną drogą łączącą Aurland z Lærdal. Dlaczego jest teraz widokową atrakcją, skoro jest tak zawiła i śnieżna? Bo zbudowali Tunel Lærdal, który jest najdłuższym tunelem drogowym świata (ponad 24,5 km). Ale my tym tunelem pojedziemy innym razem. W tym dniu wybraliśmy krajobrazy! Wybierając Aurlandsfjellet (Snøvegen), wybierasz lód, owce i spektakularne widoki, świadomie unikając kosmicznego tunelu. Mówi się, że prawdziwi turyści jadący tą trasą wzgardliwie spoglądają na wlot do tunelu Lærdal, mówiąc: "Pewnie, weźcie ten skrót dla nudziarzy".

Droga zaczyna się dość niepozornie. Oczywiście jest ekstremalnie wąska, ale dla nas to nie nowina. Na początku biegnie przez las i nie jest jakaś bardzo spektakularna. Dopiero gdy wjeżdżasz na górę, widoki powalają na kolana. 


W wyższej, surowszej części trasy, zwanym Vedahaugane zatrzymujemy się na parkingu, skąd pomostami biegnie droga do przejmującej instalacji artystycznej. Autorem dzieła jest amerykański artysta Mark Dion, znany z prac poruszających tematykę ekologii i relacji człowieka z naturą. Instalacja znajduje się w niewielkiej, sztucznie stworzonej jaskini czy też betonowym schronie. 

Wewnątrz znajduje się sztuczna figura niedźwiedzia, który leży na ogromnej kupie śmieci, odpadów i porzuconych przedmiotów z różnych epok i miejsc. Zestawienie to ma symbolizować wpływ cywilizacji i nadmiernej konsumpcji na dziką przyrodę. Głównym celem pracy jest zwrócenie uwagi na zanieczyszczenie środowiska i prowokowanie do refleksji na temat wyrzucania odpadów do natury, szczególnie na tak dziewiczych terenach, jak norweskie góry. Instalacja wprost zaprasza turystów do zastanowienia się nad własnym zachowaniem i według mnie robi to bardzo dobrze!

Po tej chwili refleksji przemieszczamy się dalej, wymijając owce, które traktują asfaltową drogę jako swój prywatny chodnik. Są tak przyzwyczajone do rzadkiego ruchu (w końcu "nudziarze" są w tunelu), że potrafią dumnie stanąć na środku jezdni i ignorować sygnały dźwiękowe. Obowiązuje niepisana zasada, że to kierowca musi czekać, aż owca łaskawie zakończy swój posiłek na poboczu, lub drzemkę na asfalcie.


Na jednym z parkingów znajduje się ciekawa architektonicznie toaleta. Chyba nie będzie niespodzianką, że jest ona zamknięta. Na szczęście widoki rekompensują inne niedogodności ;)



Zaczęliśmy zjazd z Aurlandsfjellet. 

Droga, choć kręta, wiodła w dół malowniczymi zakosami... aż do momentu, gdy stała się... całkowicie nieprzejezdna. Powód? Kozia blokada. Tak, całe stado futrzanych, dzwoniących wikingów postanowiło urządzić sobie małą naradę strategiczną, skutecznie blokując ruch. Rozbawieni, wysiedliśmy z samochodu, by podziwiać to "norweskie zjawisko drogowe". 

To nie są płochliwe stworzenia. To norweskie kozy, które doskonale wiedzą, że to one tu rządzą (owce lubią to). Kozy, widząc, że stoimy, uznały, że to idealna okazja do interakcji. Zaczęły podchodzić, obwąchiwać naszą kurtki, a jedna – wyjątkowo śmiała i ufna – podeszła prosto do mnie. Spojrzała na mnie swoimi śmiesznymi, poziomymi źrenicami, jakby oceniała: "Ciekawe... czy to smakuje jak mech?". A potem, zanim zdążyłam zareagować, wzięła zamach i... zaciekle polizała mnie po łydce! Chyba jej zasmakowałam, bo wylizała mnie dość solidnie! To nie było delikatne muskanie. To było pełne zaangażowania, szorstkie, kozie lizanie. Reszta rodziny wpadła w histerię śmiechu. Koza, kompletnie niewzruszona moim sprzeciwem, spojrzała na mnie, jakbym była niegrzeczna i nie doceniała jej gestu przyjaźni. Chyba uznała moją nogę za fascynujący, słony lizak. Ostatecznie, po solidnej sesji miziania i kilku „kozo-pocałunkach”, stado łaskawie uznało, że inspekcja ludzi dobiegła końca i majestatycznie zeszło z drogi.

Wracając do samochodu, miałam uśmiech na twarzy, ale i dziwnie wilgotną łydkę. Toaleta może i była bez wody na parkingu lodowca, ale to na Drodze Śnieżnej zostałam obdarzona kozim, mokrym pocałunkiem z języczkiem – pamiątką, która na pewno nie zniknie tak szybko, jak lodowce! A te odczucie lizu... niezapomniane!

Finał trasy Aurlandsfjellet, a właściwie jej początek (jeśli jedzie się z Aurland), to kultowa platforma Stegastein. I od razu wiadomo, że jesteśmy w turystycznym epicentrum – bo zaczyna się walka o przetrwanie.

Zjeżdżamy, a naszym oczom ukazuje się on: parking na Stegastein. Mały, ciasny i... kompletnie zapchany kamperami i autami wszelkiej maści. To jest pole bitwy, na którym nie wygrywa najszybszy, ale najbardziej zdeterminowany.

Krążymy, krążymy, włączając na zmianę awaryjne i dając sygnały oczami w stylu: „Kierowco z kampera, wiem, że patrzysz w lusterko. Właśnie wyjeżdża ten zielony kombi! Teraz albo nigdy!”. Po nerwowych czterech minutach negocjacji gestami z niemieckim kamperem i włoskim busem, jakimś cudem wciskamy się na miejsce, które jest w zasadzie częścią chodnika.

Udało się. Czas na widok! Przed nami Aurlandsfjord

Wchodzimy na platformę. Architektonicznie, jest to majstersztyk, który ma nas wręcz wyrzucić w przestrzeń. Platforma jest zawieszona około 650 metrów nad lustrem Aurlandsfjordu. Jest to długa, drewniana belka o długości 30 metrów, która wysuwa się ze stoku. Koniec platformy nie ma barierki! Jest tam szklana płyta, która pochyla się w dół, dając iluzję, że nic nas nie dzieli od przepaści.

W teorii – cud. W praktyce: walka o szklaną płytę.

Przez kolejne pięć minut, usiłujemy dotrzeć do tego słynnego, przeźroczystego skraju. Przeciskamy się przez szwedzkie rodziny z kijami trekkingowymi i japońskie grupy z tabletami, które nagrywają absolutnie wszystko.

Próbuję zrobić zdjęcie fiordu, ale w kadr wchodzi mi:

- ramię amerykańskiego turysty z kijkiem do selfie.

- plecak starszej pani, która musi mieć zdjęcie na tle każdego metra kwadratowego desek.

- moja własna ręka, bo próbuję się utrzymać, żeby nie wejść komuś na odciski.

W końcu, po manewrach godnych gimnastyczki, dopadam szklaną krawędź. Patrzę w dół te 650 metrów, serce podchodzi mi do gardła, a ręka – tak, ta ręka, którą trzymam telefon – drży. Czy to ze strachu, czy z adrenaliny po parkingowej walce? Nieważne! Fiord jest MÓJ!

Czekam ułamek sekundy, aż kadr będzie wolny od innych ludzi, robię jedno, szybkie, idealne ujęcie, po czym zostaję natychmiast wypchnięta przez kolejnego spragnionego widoku (i wolnej przestrzeni) turystę.

Misja zakończona. Widok zdobyty. A my wracamy do domu po drodze podziwiając fiord z dołu.



Jeśli chcecie zobaczyć filmik z tego dnia, zapraszam:


Jeśli chcecie zobaczyć jak wyglądała nasza trasa na mapie, albo po prostu zlokalizować na mapie opisane w poście lokalizacje zapraszam do mapy. Linka do lokalizacji na mapie Google znajdziecie także poniżej - szukajcie pod tekstem słowa "Lokalizacja...."

A jeśli chcecie przeczytać więcej wpisów w moim blogu, z pewnością ułatwi Wam to TA LISTA , zaś zbiór wszystkich map znajdziecie TUTAJ.

Możecie także przejść do mapy interaktywnej, która otworzy się dla Waszej wygody w nowym oknie. Najedź na wybraną pinezkę i kliknij nazwę lokalizacji, która pokaże Ci się pod mapą aby wyświetlić zdjęcia i link do odpowiedniego posta 😀. Kliknij strzałkę po prawej stronie nazwy lokalizacji, aby wyznaczyć do niej trasę. Powiększaj mapę aby zobaczyć więcej pinezek. Kliknij na napis "Patent na Wypad" (w wersji komórkowej na dole ekranu) aby wejść w legendę, gdzie znajdziesz listę lokalizacji lub będziesz mógł wpisać konkretną lokalizację w lupkę.

A może interesują Was gotowe propozycje tras? Zapraszam TUTAJ.


​#patentnawypad, #Norwegia, ​#Norway, ​#podroze, ​#travel, #skandynawia, ​#scandinavia, ​#trip, ​#discovernorway ,#Aurlandsfjellet, #Aurland, #Nigardsbreen, #Snøvegen, #SnieznaDroga, #TunelLærdal, #Vedahaugane, #Stegastein, #Aurlandsfjord

​#PolacyZaGranica, #PodróżePoEuropie, #EuropeTrip, ​#BeautifulDestinations, ​#TravelPhotography, #Landscape, #CityBreak



Komentarze