Deszczowa piosenka o Bergen - Norwegia- Urlop 2025 - Skandynawia
Nastrój rano był... wodnisty. Zaledwie wczoraj cieszyliśmy się ładną pogodą na lodowcu, a dziś? Z nieba leciały wiadra. Prognoza na następny tydzień? Wykres depresji – same niebieskie kreski.
Podjęliśmy strategiczną decyzję godną geniuszy: szybka analiza mapy pokazała, że w Bergen po południu ma nie padać! Nie marzyliśmy o słońcu. Zadowalało nas pochmurne, ale SUCHE niebo.
Wyruszyliśmy. Nasza podróż do bezdeszczowej strefy na dystansie zaledwie 130 km zamieniła się w epicką, podziemną odyseję: musieliśmy pokonać 44 tunele! W jedną stronę jakby się kto pytał.
Podczas przejazdu cała nasza uwaga skupiała się na kolejnych tunelach: wjeżdżaliśmy (ciemno, mokro), wyjeżdżaliśmy (leje, ale jest widok na fiord, to znaczy widok w kierunku gdzie zgodnie z mapą jest fiord, który niknie pod ścianą deszczu), i znów wjeżdżaliśmy do kolejnego (tunelu, nie fiordu, choć o to pewnie było nietrudno przy niemal zerowej widoczności). Z każdym kolejnym tunelem powtarzaliśmy mantrę "Wyjeżdżamy, a tam czeka nas pochmurne i suche niebo Bergen!"
W końcu, po wyjeździe z ostatniego, 44. tunelu, uderzył nas blask... mokrego asfaltu i strug deszczu na przedniej szybie.
Przyjechaliśmy do Bergen. Miasto, które obiecało nam suchy popołudniowy spacer pod szarym niebem.
I co? Oczywiście, że padało! No ale przecież w Bergen jest 438 deszczowych dni w roku. Na co liczyliśmy? Bo raczej nie na cud. Cuda się zdarzają, a tutaj ze zdarzających się rzeczy możemy trafić co najwyżej deszcz, który jak nie trudno zgadnąć, był intensywny i złośliwy. Spojrzeliśmy na siebie i roześmialiśmy z rezygnacją.
"Czterdzieści cztery tunele na 130 kilometrach. Heroiczna wiara w brak opadów. I nic. Gratulacje, Norwegio," westchnęłam. "Twoje tunele są niezawodne, a Twoja prognoza na 'brak deszczu' jest tylko Twoim ulubionym, żartobliwym chwytem marketingowym!"
Cóż... przynajmniej mieliśmy co opowiadać. I mogliśmy poszukać najładniejszej, najbardziej designerskiej toalety w Bergen. Tam, w środku, jest na pewno sucho, a czy będzie czysto? Coś mówiłam o cudach?
Naszym pierwszym przystankiem była duża, zadaszona hala na nabrzeżu – legendarne Fisketorget!
Weszliśmy do środka, a powietrze uderzyło nas mieszanką soli, sosu czosnkowego i czystej, morskiej obfitości. Lady wyglądały, jakby wszyscy mieszkańcy morza zorganizowali huczne przyjęcie: stosy gigantycznych krewetek, dostojne kraby królewskie i restauracje, gotowe przerobić wszystko na Twoich oczach.
To był prawdziwy Spektakl Owoców Morza!
Podchodzimy do pierwszej lady. Widok jest wspaniały, atmosfera tętni życiem, a ja, po tunelach i deszczu, czuję głód na poziomie ekstremalnym.
Wtem, widzę cenę za jedną małą porcję... I następuje natychmiastowe, brutalne otrzeźwienie.
To nie jest zwykły targ. To Muzeum Sztuki Cennikowej.
Zaczynamy szybkie, gorączkowe obliczenia w głowie: konwersja korony na walutę ojczystą, przeliczanie gramów krewetek na godziny pracy, i... z hukiem zamykamy portfel!
Staliśmy tam, w samym sercu tej obfitości, wodząc wzrokiem po piętrzących się krewetkach i krabach. Wyglądało to tak: my patrzymy na jedzenie, jedzenie patrzy na nas.
"Pachnie to niesamowicie," szepnęłam, oglądając krewetkę w rozmiarze mojego kciuka.
"Pachnie jak hipoteka," odpowiedział mój mąż.
Po emocjonalnej walce, pożegnaliśmy się z niekupionymi, ale intensywnie obwąchanymi darami morza. Nasza wizyta zakończyła się na podziwianiu architektury owoców morza i obietnicy, że "gdzieś dalej, na pewno jest tańsza bułka!".
To był nasz kulinarny chrzest bojowy: witamy w Bergen, gdzie wszystko jest mokre, pyszne i tak drogie, że można umrzeć z głodu, podziwiając ostrygi!
Po opuszczeniu Targu Rybnego (całe szczęście, że owoce morza nie krzyczały za nami cen), ruszyliśmy w stronę majestatycznej twierdzy Bergenhus.
Stojąc przed tą historyczną budowlą, otoczoną chmurami i wiszącą wilgocią, doszliśmy do epokowego wniosku na temat norweskiej pogody: W Norwegii nie pada dopóki... rodowity Norweg nie założy na siebie peleryny przeciwdeszczowej.
Wszyscy turyści w kurtkach z membraną i parasolami szli, narzekając na siąpiącą mżawkę. Tymczasem lokalni mieszkańcy chodzili dumnie w T-shirtach i lekkich swetrach, wyglądając na delikatnie spryskanych wodą z węża.
Patrząc na mury twierdzy, pomyślałam: "To miejsce przetrwało wieki! Choć nie jest to budowla z czasów wikingów (jest późniejsza, datowana na wczesne średniowiecze – jej najstarsze części pochodzą z XIII wieku), to i tak jest świadkiem każdej kropli deszczu w Bergen!"
A potem znowu uderzył mnie wzrok Norwega w samej koszuli, beztrosko ignorującego mżawkę (nie, żeby było ciepło, co to to nie!).
W rezultacie, zwiedzaliśmy potężną fortecę, czując się jak amatorzy, którzy panikują z powodu "prysznica" i doszliśmy do wniosku: to, co dla nas jest ulewą, dla Bergen jest po prostu wilgotną atmosferą do oddychania. Po co im deszczomierze, skoro mają wbudowane w DNA poczucie, kiedy naprawdę trzeba się ubrać!
Po tym jak norweski deszcz zdiagnozowaliśmy jako „pelerynę Norwega” i uratowaliśmy budżet przed krewetkami, dotarliśmy do Bryggen – absolutnie przepięknej, kolorowej wizytówki Bergen, wpisanej na listę UNESCO.
W powietrzu unosił się zapach mokrego drewna i historii, a kolorowe, ciasno stłoczone budynki Hanzy wyglądały, jakby ktoś je wyciągnął z bajki.
I choć to miejsce widziało tyle pożarów, że mogłoby prowadzić szkolenia dla strażaków (wielkie pożary, jak ten w 1702 roku, zmuszały do ciągłej odbudowy na starych, najwcześniejszych fundamentach), to dziś panuje tu nowa zasada:
Pożary? Nigdy więcej!
Co rzuca się w oczy, to wszędobylskie instalacje przeciwpożarowe – węże, czujniki, hydranty wciśnięte między deski. Wygląda to, jakby Bryggen było teraz tak dokładnie chronione, że Fort Knox mógłby się od niego uczyć.
A co w tym czasie robił deszcz? Oczywiście, CAŁY CZAS PADAŁ!
Zwiedzaliśmy tę czerwoną, białą, żółtą i brązową historyczną ulicę, czując się jak w ruchomej pocztówce... tylko non-stop mokrej. Kontrast był uderzający: te drewniane cudeńka są tak cenne, że trzeba je zabezpieczać przed ogniem w mieście, które nieustannie niknie pod padającą wodą.
Doszliśmy do wniosku, że trwa tu nieustanna walka. W dzień deszcz próbuje zatopić Bryggen. W nocy czujność strażaków walczy, by Bryggen się nie spaliło. W każdym razie, to jest miejsce o tak intensywnym życiu, że przetrwanie tu wymagało nieustannego kombinowania. A my? My robiliśmy zdjęcia, ciesząc się, że woda spada z nieba, a nie wylatuje z instalacji przeciwpożarowej!
Bryggen to XIII-wieczne centrum handlowe, zbudowane przez niemieckich kupców. Był to kantor Ligi Hanzeatyckiej. Budynki są tak ciasno upchnięte, że między rzędami ledwo można się przecisnąć. Czujesz się, jakbyś przeszedł do średniowiecznego labiryntu pełnego sklepów z pamiątkami.
Bryggen to definicja odporności na ogień... poprzez odbudowę. Ponieważ budynki są w całości drewniane i stoją ciasno, pożary były tak częste, że stały się elementem kulturowym! Wielkie pożary wybuchały na przestrzeni wieków, a ten największy w 1702 roku zniszczył niemal całą dzielnicę.
Co w tym najlepsze? Za każdym razem budynki wiernie odbudowywano na tych samych, pierwotnych fundamentach! Norwescy budowniczowie musieli mieć już ten projekt w małym palcu. Można zaryzykować stwierdzenie, że Bryggen jest najstarszym nieprzerwanie palonym i odbudowywanym centrum handlowym w Europie.
Stoimy więc w tym UNESCO-wskim cudzie, gdzie kiedyś niemieccy kupcy magazynowali sztokfisze, a deszcz nie przestaje lać. To historyczne miejsce, które płonęło co stulecie, jest dziś wypełnione nowoczesnym życiem (i wszechobecnymi instalacjami przeciwpożarowymi).
Co stoi w pierwszym rzędzie, z najlepszym widokiem na port i tę całą hanzeatycką historię? Oczywiście Radisson Blu Hotel! Można powiedzieć, że Hanzeatycka Liga została zastąpiona przez Międzynarodową Sieć Hotelową. Hotel stoi tam, gdzie kiedyś były najbardziej prestiżowe faktorie, gwarantując suchy komfort i obserwację deszczu z bezpiecznej odległości.
A obok? Obok drewnianych budyneczków, gdzie pachniało suszoną rybą i celibatem kupców, pulsuje nocne życie. Szczególnie ciekawie prezentuje się miejsce takie jak Madam Felle (klub/restauracja z muzyką), czy inne pobliskie lokalizacje (czyt. kluby nocne). Wygląda na to, że kupcy Hanzy, którzy niegdyś żyli w surowej dyscyplinie, zostali zastąpieni przez znacznie bardziej towarzyskie i rozrywkowe nacje.
Dziś, w tym segmencie historycznego nabrzeża, można zaobserwować, że niektóre lokale oferują turystom coś więcej niż tylko piwo po długim dniu zwiedzania. Zatem Bryggen to nie tylko Muzeum Historii Handlu, ale także Centrum Kulturalnej Wymiany Międzynarodowej... tej bardzo nocnej i osobistej.
W sumie Norwegowie wiedzą, jak łączyć historię z biznesem. Kiedyś suszony dorsz, dziś deszcz, hotele i... pamiątki dla dorosłych. Grunt, że interes się kręci!
Zwiedzamy sobie to piękne, ale wiecznie mokre Bryggen, a deszcz nie przestaje lać. Ktoś musi być jeszcze bardziej zdesperowany niż my, by znaleźć schronienie.
Pod ławkami – tam, gdzie Norwedzy mogą przysiąść między jednym a drugim „prysznicem” – rozgrywał się dramat wróbli.
Całe stada małych, przemoczonych nieszczęśników kuliły się pod drewnianymi deskami. Wyglądały jak miniaturowe, skrzydlate, szare kulki rezygnacji. Skakały nerwowo, próbując znaleźć ten magiczny milimetr kwadratowy suchej przestrzeni.
To było urocze i smutne jednocześnie. Nawet norweskie ptaki wiedzą, że tutejszy deszcz nie jest żartem. Patrząc na nie, doszłam do wniosku: "One czekają na ten sam zjawiskowy moment co my. Na moment, gdy Norweg założy pelerynę, a wtedy deszcz – na znak szacunku – przestanie padać. Ale peleryny nadal nie widać!"
Trzeba przyznać, że w Bergen nie tylko ludzie są mistrzami odporności na wilgoć, ale i wróble opanowały do perfekcji sztukę przetrwania pod ławką (co nie znaczy, że są zadowolone z tego stanu rzeczy).
A my dalej usiłujemy się zgubić w tej bajkowej krainie. Pośród całej tej hanzeatyckiej, płonącej historii, w końcu znajduję go: stary, malutki drewniany domek kupiecki, który jest po prostu idealny! Najpiękniejszy w całym Bryggen! Właśnie tak wyobrażałam sobie Norwegię.
Uznałam, że muszę mieć zdjęcie idealne – bez głowy turysty, bez plecaka, bez rodowitego Norwega w T-shircie ignorującego deszcz.
I tak rozpoczęła się Bitwa o Kadr.
Stałam tam. Długo. Bardzo długo. Deszcz siąpił, wróble pod ławkami prychały z pogardy, a przez mój idealny, drewniany kadr nieustannie przewijał się niekończący się korowód miłośników drewnianej architektury i płonącej historii.
W końcu, zrezygnowana, nacisnęłam spust migawki, gdy w sam środek kadru weszła osoba w jaskrawej, czerwonej kurtce.
Powiedziałam sobie: "Trudno. Ten stary dom kupiecki jest zbyt popularny."
Ale zaraz potem uśmiechnęłam się z ulgą. Po co się męczyć? Przecież mamy wiek sztucznej inteligencji!
Wyjęłam telefon, otworzyłam aplikację i po sekundzie osoba w czerwonej kurtce zniknęła! Po prostu się wymazała, jakby nigdy nie istniała.
Po zwiedzeniu Bryggen, gdzie wróblowa rezygnacja mieszała się z technologią AI, trafiliśmy na prawdziwy fenomen: słynną budkę z hot dogami "3 Kroneren" (czyli "Trzy Korony").
I co zastaliśmy? Strasznie, absurdalnie długą kolejkę!
Widząc nazwę, w końcu zrozumieliśmy jej ironię! Nazwa "Trzy Korony" (3 Kroneren) pochodzi od faktu, że pierwsze hot dogi w tej budce kosztowały właśnie... 3 korony! Zapewne były to czasy, kiedy Norwegia nie była jeszcze tak bogata, a hot dog był tani. Czy ludzie w kolejce o tym wiedzą?
Budka słynie nie tylko z klasyków, ale przede wszystkim z kiełbasek z renifera lub dzika – czyli to nie jest zwykły fast food, to ekskluzywna turystyka jelitowa.
Przybytek godny turysty stoi przy ulicy Kong Oscars Gate 1, a tuż za nią, w jednej z historycznych uliczek, znajduje się kamienna piwnica z XVII wieku, będąca pozostałością po wczesnym rozwoju Bergen. Czyli: stoisz po kiełbaskę, a za plecami masz XVII-wieczną historię!
Dziś taki reniferowy przysmak kosztuje jakieś 80-120 koron! Taka różnica cenowa powinna zniechęcać do stania w deszczu. Ale Norwedzy i turyści stoją karnie, jakby to była pielgrzymka do relikwii dawnych, niskich cen.
Wniosek: "3 Kroneren" to nie tylko budka z hot dogami. To Muzeum Pamięci Niskiej Inflacji i symbol. Płacisz 100 koron za hot doga, a w zamian dostajesz unikalny smak, który przypomina Ci, jak wyglądało życie, kiedy ten sam produkt kosztował 3 korony! Stoisz w kolejce, myślisz o historii i płacisz Norweską Teraźniejszość. A wszystko to, oczywiście, w akompaniamencie nieustającego Bergenowskiego deszczu!
Zachwycaliśmy się pięknem Bergen – kolorowe Bryggen, ponura, lecz wspaniała Twierdza, i... ulice, których nazwy mają więcej spółgłosek niż norweski budżet.
Szliśmy, próbując wymówić te lingwistyczne łamańce, na przykład Korskirkeallmenningen. Czujesz się, jakbyś musiał się przeżegnać i ugryźć język, żeby to wymówić. W zasadzie, po każdej takiej nazwie powinna być automatyczna przerwa na kawę.
I gdy już myśleliśmy, że Bergen pokazało nam już wszystko, co ma do zaoferowania w kwestii dziwności, trafiliśmy na przejście dla pieszych! Była to oczywiście zebra, ale nie czarno-biała, jak wszędzie. Była tęczowa!
To jest Bergen w pigułce: W kraju, w którym wiecznie pada, a nazwy ulic brzmią jak zaklęcia z Tolkiena, jedyne, co jest naprawdę kolorowe i radosne, to zebra na asfalcie!
Poczułam ulgę, widząc tę tęczę na ziemi. Po dniu pełnym deszczu i architektonicznych wspomnień o pożarach, w końcu mieliśmy dowód, że Norwegowie też potrzebują gwałtownego ataku optymizmu. I co może być lepszym symbolem nadziei, niż zebra, na którą nie wchodzą wróble, bo boją się, że jest za kolorowa na tutejszy klimat? Przeszliśmy przez nią szybko, licząc, że może w tym miejscu na chwilę przestanie padać. Nie przestało. Ale przynajmniej było wesoło!
Słońce już zachodziło za fiordy, a my, po pokonaniu deszczu, Korskirkeallmenningen i tęczowej zebry, zmierzyliśmy się z największym wrogiem turysty: norweską niedzielą. W Norwegii w niedzielę wszystko jest zamknięte. Albo jest otwarte na pół gwizdka (serio! widzieliśmy sklepy w niedzielę poprzedzielane na pół- pół zamknięte, pół otwarte). Albo sprzedaje tylko pół asortymentu. To jest kraj dla ludzi, którzy planują zakupy na środę o 10:00!
Po długich poszukiwaniach (dłuższych niż stanie po hot doga!), cudem trafiliśmy na otwarty sklep!
I to nie był zwykły norweski market z pięcioma produktami na krzyż i cenami, które bolą. To był wielokulturowy raj!
W tym małym markecie, który jakimś cudem dostał pozwolenie na handel w niedzielne popołudnie, odkryliśmy polską inwazję kulinarną. Na półkach: polskie ogórki konserwowe (koniec z norweskimi, mdłymi!), polskie słodycze (Ptasie Mleczko, nieuchwytne na norweskich półkach!), a do tego produkty z krajów Bliskiego Wschodu i nie tylko.
To było jak Ostatnia Deska Ratunku dla naszej psychiki. Okazało się, że choć Norwegia zamyka się na cztery spusty w niedzielę, to Polonia zawsze znajdzie sposób, by zapewnić rodakom dostęp do prawdziwej, tuczącej cywilizacji.
Jeśli chcecie zobaczyć jak wyglądała nasza trasa na mapie, albo po prostu zlokalizować na mapie opisane w poście lokalizacje zapraszam do mapy. Linka do lokalizacji na mapie Google znajdziecie także poniżej - szukajcie pod tekstem słowa "Lokalizacja...."
A jeśli chcecie przeczytać więcej wpisów w moim blogu, z pewnością ułatwi Wam to TA LISTA , zaś zbiór wszystkich map znajdziecie TUTAJ.
Możecie także przejść do mapy interaktywnej, która otworzy się dla Waszej wygody w nowym oknie. Najedź na wybraną pinezkę i kliknij nazwę lokalizacji, która pokaże Ci się pod mapą aby wyświetlić zdjęcia i link do odpowiedniego posta 😀. Kliknij strzałkę po prawej stronie nazwy lokalizacji, aby wyznaczyć do niej trasę. Powiększaj mapę aby zobaczyć więcej pinezek. Kliknij na napis "Patent na Wypad" (w wersji komórkowej na dole ekranu) aby wejść w legendę, gdzie znajdziesz listę lokalizacji lub będziesz mógł wpisać konkretną lokalizację w lupkę.
A może interesują Was gotowe propozycje tras? Zapraszam TUTAJ.
.jpg)





.jpg)















.jpg)









Komentarze
Prześlij komentarz