Gdy Norwegia w końcu powala na kolana - droga Stavanger - Voss: etap 2 -Norwegia- Urlop 2025 - Skandynawia
Kolejny dzień, a my przemieszczamy się w kierunku następnej miejscówki do Myrkdalen, gdzie w końcu spędzimy więcej niż jedną czy dwie noce. Wstajemy rano, a za oknem piękne słońce! Zebraliśmy się szybko ruszając w drogę ze świadomością, że w Norwegii słoneczny poranek to tylko przerwa techniczna przed prawdziwym spektaklem. I to jest jedyny kraj, gdzie na spacer wychodzi się w letniej sukience i jednocześnie z zimową kurtką i parasolem na wszelki wypadek.
Nasza droga z Saudy do Myrkdalen koło Voss, wyglądała tak:
To połączenie fragmentów dwóch tras widokowych: Ryfylke i Hardanger. Analizując przebieg drogi zwróćcie uwagę na jeden punkt. Jeśli go przegapicie i przed tunelem Røldal nie skręcicie w prawo a w ten sposób władujecie się w tunel, ominie Was przepiękna część tej trasy. Pamiętajcie więc:
Jeśli chcecie wirtualnie prześledzić tą drogę, możecie zobaczyć mój film z tej trasy:
Ale zacznijmy od początku. Jechaliśmy malowniczą trasą Ryfylke, która, jak wiadomo, słynie z widoków tak oszałamiających, że grożą utratą prawa jazdy z powodu ciągłego zatrzymywania się na poboczu (gdyby było tam oczywiście było pobocze, bo najczęściej nie tylko nie ma pobocza, ale również pasa do jazdy w drugą stronę, choć oczywiście jezdnia jest dwukierunkowa). Nagle mój wzrok przykuło coś, czego nie było na żadnej mapie ani w przewodniku: anonimowy, acz uroczy wodospad.
Spływał sobie kaskadami po stromym zboczu, a na dole, tuż przy drodze, w skale wykute było kilkanaście schodków. Tych schodów było tak mało, że wyglądały, jakby norweski deweloper w połowie budowy stwierdził: „A dobra, starczy, dalej trzeba skakać”.
Mąż zatrzymał samochód, a ja wyskoczyłam, gotowa na kolejną przygodę. To był mój "tajny" wodospad – nie ma go w folderach, nie ma tłumów, tylko ja i kilkanaście schodków do raju.
Zeszłam po schodkach, które prowadziły prosto pod spienione, lodowate wody. Wystarczyło ich dosłownie z dziesięć, żeby znaleźć się w tym małym, wilgotnym sanktuarium. Czułam się jak Indiana Jones, który właśnie odkrył Zaginioną Świątynię Wodospadu!
Zrobiłam serię heroicznych zdjęć, w tym jedno, na którym udawałam, że tańczę w obłoku mgiełki wodnej. Cała moja wizyta trwała może dwie minuty, góra trzy. Wyszłam na górę, ledwo zdążyłam otrząsnąć z siebie wodę, a już jechaliśmy dalej.
Wieczorem, próbując oznaczyć to miejsce na mapie, żeby opowiedzieć znajomym o naszym odkryciu, zdałam sobie sprawę, że ten wodospad jest tak nieistotny dla norweskiej logistyki, że nie zasłużył nawet na kropkę. A jednak, właśnie on, ten anonimowy bohater z najkrótszą klatką schodową w Norwegii, stał się jedną z licznych memopamiątek z naszej podróży. W Norwegii nie musisz mieć nazwy, żeby być gwiazdą. Wystarczy, że masz schody.
Wjeżdżaliśmy coraz wyżej, dookoła było coraz mniej roślinności. W końcu naszym oczom ukazał się surowy, acz obłędnie piękny krajobraz.
Chyba powinnam w tym miejscu się przyznać, że tak na prawdę po kilku dniach w Norwegii moje nastawienie było, delikatnie mówiąc, stonowane. Widoki były ładne, owszem, ale wiecie – ciągle te same góry, woda i kurtki membranowe. Kiedy koleżanka napisała mi: "No i jak? Norwegia urywa d.....ę?", odpisałam szczerze i lakonicznie: "Eee, nie urywa." I byłam przekonana, że mam rację.
Wszystko zmieniło się, kiedy wjechaliśmy na wspominany płaskowyż na trasie Ryfylke.
Gdy tylko otoczyły nas te surowe i majestatyczne widoki, poczułam, że coś jest nie tak z moim wewnętrznym cynizmem. Zamiast kolejnej zielonej doliny, przed nami rozciągał się kosmiczny, surowy teren. Spłaszczone góry, dziesiątki małych jeziorek, które odbijały błękit nieba i malutkie urocze chmurki – to było niesamowite!
"STOP! NATYCHMIAST!" – wrzasnęłam do męża, który pewnie myślał, że właśnie zobaczyłam rzadkiego renifera albo otwartą i czystą toaletę.
Zanim samochód zdążył się zatrzymać, ja już niemal wyskakiwałam z pasami na wierzchu, jak spadochroniarz-amator. Byłam opętana przez wizję idealnego zdjęcia. Biegałam, skakałam, kucałam i klękałam, próbując uchwycić każdą skałę, każdy skrawek mchu i każdą kałużę, w której odbijało się niebo. To była totalna sesja foto-histerii.
Mój telefon zaczął wirować jak szalony. Robiłam zdjęcia panoramiczne, zdjęcia makro, zdjęcia, na których zasadniczo było widać czubek mojego palca. W końcu, gdy próbowałam zrobić kolejną serię, na ekranie pojawił się dramatyczny komunikat: "Naładuj baterię."
Komórka się poddała. Zmarła pod naporem norweskiego piękna. Zapchałam ją tysiącem identycznych zdjęć kamieni, wody, a nawet owczych kupek! Nie wierzycie? No to popatrzcie :) :) :)
Wsiadłam w końcu do samochodu, cała w skowronkach i mchu, z sercem przepełnionym wizualnym orgazmem. Było tak pięknie, że musiałam się zrehabilitować. Otworzyłam komunikator i napisałam do koleżanki, która wcześniej pytała o wrażenia:
"Odwoluję! ODWOŁUJĘ wszystko, co powiedziałam o Norwegii! JESTEM NA PŁASKOWYŻU RYFYLKE. Właśnie zobaczyłam widok, który mnie powalił na kolana, a potem zerwał mi du..ę z osi i podrzucił do góry! To miejsce jest totalnym odlotem! Norwegia jednak urywa! I to z zaskoczenia!"
Koleżanka odpisała po chwili: "Aaa, czyli dotarłaś do tego etapu, gdzie już nie wiesz, czy płaczesz ze szczęścia, czy z zimna. Witamy w prawdziwej Skandynawii!"
Uśmiechnęłam się. Mój telefon może i umarł, ale moja dusza podróżnika została wreszcie zreanimowana przez te norweskie kamienie. I od tamtej pory wiem, że czasem na wielkie widowisko trzeba po prostu poczekać, aż skończą się kurtyny z chmur i zacznie się kosmiczny spektakl.
Kawałek dalej przejechaliśmy przez niedużą tamę, gdzie oczywiście też musieliśmy się zatrzymać i porobić zdjęcia. Nie dziwcie się więc, że jeżdżąc po Norwegii można zrobić 150 kilometrową trasę w cały dzień!
Widokowych orgazmów było na tej trasie jeszcze więcej i niejednokrotnie zmuszałam męża do awaryjnego hamowania, gdzie niemal w biegu wyskakiwałam z auta i zmuszałam komórkę do pracy ponad siły (dzięki za ładowarki samochodowe oraz brak kodeksu pracy dla komórek!).
Na trasie, po kolejnej serii zakrętów, znaleźliśmy uroczy punkt widokowy na jezioro Røldalsvatnet, ale ku naszemu zaskoczeniu, byliśmy tam w doborowym towarzystwie. Staliśmy ramię w ramię z kilkunastoma norweskimi owcami, które z taką samą powagą, co my, kontemplowały krajobraz – tyle że one dodatkowo dyskutowały z nami o najlepszych kątach do jedzenia trawy. To był kwintesencja Norwegii: my, majestatyczny krajobraz i wełnista publiczność oceniająca nasze umiejętności fotograficzne.
Na niesamowicie wąskiej i krętej trasie Ryfylke, ku naszemu zaskoczeniu natknęliśmy się na ciężarówkę załadowaną materiałami budowlanymi, która ledwo mieściła się na asfalcie. Ku naszemu zdziwieniu, ten drogowy potwór nie jechał, on popylał! Każdy zakręt pokonywał z prędkością, która zaprzeczała prawom fizyki i grawitacji, a my, trzymając się kurczowo kierownicy, czuliśmy się, jakbyśmy brali udział w ekstremalnym rajdzie z przeszkodą w postaci gigantycznej góry cementu.
W pewnym momencie, gdy ciężarówka zakończyła ten etap rajdu dramatycznym wejściem w lewy zakręt i z determinacją pognała dalej, mąż, z miną konesera ryzyka, postawił mnie przed klasycznym norweskim dylematem: albo Tunel Røldal (ciemny, szybki, bezpieczny), albo... trasa widokowa, której urok skutecznie podkręcił znak drogowy informujący o szerokości zaledwie dwóch metrów.
Spojrzałam na nasz samochód i na ten znak, a potem na męża, który czekał na mój heroiczny wybór. Oczywiście, wybrałam widoki, ale przez resztę drogi siedziałam, modląc się, żeby nie spotkać jadącej z przeciwka szalonej ciężarówki i zastanawiając się, czy norweskie "dwa metry" uwzględniają lusterka.
W ten sposób wjechaliśmy na trasę widokową Hardanger, a po tych nerwowych manewrach zostaliśmy nagrodzeni: na horyzoncie, w pełnej okazałości, zobaczyliśmy ogromny, majestatyczny lodowiec.
Z pięknej trasy widokowej zjechaliśmy do mniej epickiej, a wręcz zwyczajnej norweskiej drogi, gdzie tiry usiłują się mijać z ciężkim sprzętem budowlanym licząc na to, że ów sprzęt ma na tyle szerokie opony, że mimo wszystko uda mu się utrzymać na drodze.
Dalsza trasa, choć już mniej romantyczna (może dlatego, że już nikt nie ryzykował jazdy na dwa metry szerokości), doprowadziła nas prosto do fantastycznego wodospadu Låtefossen.
Ten podwójny wodospad jest tak znany i spektakularny, że można go podziwiać zarówno z poziomu drogi, jak i, co lepsze, z poziomu mokrych skał tuż pod kaskadami.
Oczywiście, jak na taką atrakcję przystało, droga była totalnie zakorkowana — chętnych do podziwiania Låtefossen było mnóstwo. Aby usprawnić ten cały wodno-samochodowy chaos, zamiast tradycyjnej sygnalizacji świetlnej, ruchem kierowali ludzie w odblaskowych kamizelkach, co było najlepszym dowodem na to, że nawet w Norwegii przyroda potrafi sparaliżować logistykę, a do opanowania żywiołu potrzebni są po prostu ludzie.
Dalej przemieszczaliśmy się brzegiem jeziora Sandvevatnet, gdzie szerokość drogi nadal nie rozpieszczała (pozdrawiamy kierowcę tira z Polski - szacun, myśleliśmy, że droga jednak nie jest z gumy), jadąc w kierunku Oddy i podziwiając obłędne widoki.
Za Oddą zatrzymaliśmy się za potrzebą na parkingu z ciekawą architektonicznie toaletą. Nie, żeby była czysta, ale przynajmniej była otwarta - cieszmy się z małych rzeczy!
Dalsza trasa, w kierunku tunelu Butunellen była jak zwykle w Norwegii: piękna, ale wymagająca maksymalnej koncentracji. Wreszcie wjechaliśmy w Butunellen – i tu niespodzianka! Wewnątrz góry, w środku tunelu, czekało na nas... rondo. To moment, w którym mózg podróżnika przechodzi w tryb awaryjny. Po co rondo w tunelu? Prawdopodobnie Norwedzy uznali, że jazda prosto jest zbyt nudna.
Na szczęście, udało nam się obrać właściwy zjazd i po chwili dotarliśmy na parking przy słynnym Moście Hardanger (Hardangerbrua). Most ten jest arcydziełem inżynierii i już sam jego widok zapiera dech. Warto wiedzieć, że to jeden z najdłuższych mostów wiszących w Norwegii (ponad 1380 metrów!) i zastąpił... przeprawę promową (jakżeby inaczej!). Ponadto jest to trzeci co do długości most wiszący w Europie i jeden z najdłuższych na świecie! Co więcej, jego wieże są tak wysokie, że bez problemu mogłyby pomieścić cały Pałac Kultury i Nauki w Warszawie!
Aby w pełni docenić jego skalę, ruszyliśmy ścieżką rowerową, która prowadzi od parkingu prosto do podnóża mostu. To był strzał w dziesiątkę! Ścieżka przechodzi w wjazd dla rowerów na most, który prowadzi ich wprost do... tunelu wjazdowego. Ale to nie byle jaki tunel! Dla cyklistów zamontowano tam oświetlenie imitujące tęczę!
Pomyślałam: to jest Norwegia w pigułce – tunel, inżynierski geniusz, a na koniec tęcza dla tych, którzy wybrali zrównoważony transport. Najpierw zachwycasz się rondem, potem wjeżdżasz do tunelu i jedziesz w stronę tęczowej obietnicy, na końcu której czeka na nas miejscówka w Myrkdalen. Tutaj spędzimy tydzień eksplorując najbliższą okolicę. Okolice Voss, gdzie znajduje się Myrkdalen to dobry punkt wypadkowy do eksploracji tej części Norwegii.
Jeśli chcecie zobaczyć jak wyglądała nasza trasa na mapie, albo po prostu zlokalizować na mapie opisane w poście lokalizacje zapraszam do mapy. Linka do lokalizacji na mapie Google znajdziecie także poniżej - szukajcie pod tekstem słowa "Lokalizacja...."
A jeśli chcecie przeczytać więcej wpisów w moim blogu, z pewnością ułatwi Wam to TA LISTA , zaś zbiór wszystkich map znajdziecie TUTAJ.
Możecie także przejść do mapy interaktywnej, która otworzy się dla Waszej wygody w nowym oknie. Najedź na wybraną pinezkę i kliknij nazwę lokalizacji, która pokaże Ci się pod mapą aby wyświetlić zdjęcia i link do odpowiedniego posta 😀. Kliknij strzałkę po prawej stronie nazwy lokalizacji, aby wyznaczyć do niej trasę. Powiększaj mapę aby zobaczyć więcej pinezek. Kliknij na napis "Patent na Wypad" (w wersji komórkowej na dole ekranu) aby wejść w legendę, gdzie znajdziesz listę lokalizacji lub będziesz mógł wpisać konkretną lokalizację w lupkę.
A może interesują Was gotowe propozycje tras? Zapraszam TUTAJ.












.jpg)

.jpg)




.jpg)




.jpg)











(1).jpg)






Komentarze
Prześlij komentarz