Największy płaskowyż Europy i najbardziej popularny wodospad Norwegii: Hardangervidda i Vøringsfossen - Norwegia- Urlop 2025 - Skandynawia

Nasza norweska wyprawa zbliża się do końca. Ruszamy w kierunku Oslo, po drodze obserwujemy kolejny wycieczkowiec w miejscowości Eidfjord.

Tym czasem Norwegia uznała, że po tym, jak przetrwaliśmy Cyklon Floris, zasłużyliśmy na małe wciągnięcie do środka. Nasz pierwszy przystanek, Vøringsfossen – prawdopodobnie najsłynniejszy wodospad Norwegii – nie jest osiągalny po prostu "za zakrętem".

Do Vøringsfossen wjeżdża się przez dolinę Måbødalen drogą numer 7. I tu zaczyna się komedia inżynierii rodem z kreskówek.

Zapomnijcie o eleganckiej, niebieskiej dyskotece w Tunelu Lærdal. Tutaj, inżynierowie mieli prosty cel: zdobyć ogromną wysokość w pionie, ale nie zmieścić się na zboczu góry.

Ale po kolei. Najpierw wjeżdżaliśmy w czeluść, a tam czekało na Was... rondo w tunelu! Tak, rondo. Pod ziemią. ZNOWU! Czuliśmy się jak w tajnej bazie szpiegów, gdzie zamiast szybkiego pościgu, musisz grzecznie skręcić w drugi zjazd, żeby trafić na drogę nr 7.

Ale rondo to tylko przystawka. Prawdziwa jazda zaczyna się później. Tunele prowadzące do Vøringsfossen są jak podziemne korkociągi. Jedziecie, jedziecie, a tu nagle droga wykręca pełną spiralę w środku góry, szybko nabierając wysokości. To jest dosłownie "drogowa winda" schowana w skale.

Wyobraźcie to sobie: jedziecie spokojnie (a może i nie, bo przecież musicie się skupić na zakręcie w tunelu), a wokół Was jest tylko mokra skała, ciemność i ten dziwny dreszcz w żołądku. To jest ten moment, kiedy zaczynacie się zastanawiać: Czy ten tunel jest stabilny? Czy kierowca widzi, co jedzie z góry? I czy przypadkiem nie wjechaliśmy do centrum Ziemi?

Tunele te zostały zbudowane w latach 80. XX wieku, aby zastąpić starą, niebezpieczną i bardzo krętą drogę prowadzącą dnem Måbødalen, która powstała dopiero w 1916 roku. Inżynierowie zasługują tu na Nobla za kreatywne wykorzystanie każdego wolnego centymetra skały.

Wjechaliśmy w głąb góry. Storegjeltunnelen – tunel-spirala – zaczął swoje podziemne akrobacje.

To, co miało być cudem inżynierii, szybko zamieniło się w wewnętrzną walkę z błędnikiem. Kręciliśmy się w górę, a ciemność tunelu potęgowała iluzję, że nie tylko jedziemy, ale i wpadamy do gigantycznego bębna pralki.

Mózg krzyczał: "Stoimy w miejscu!", a ciało ryczało: "NIE, UPADAMY SPIRALNIE W BAZĘ TROLLI!"

Zacisnęłam zęby, chwytając się kurczowo cykorłapki w drzwiach. Czułam, że moje śniadanie z norweskiego wafelka i brązowego sera Postbanken (które smakowało podejrzanie jak karmel zmieszany z kartonem) zaraz zapragnie ponownie zobaczyć światło dzienne.

Prawdziwym wyzwaniem było utrzymanie resztek godności. Ostatnią linią obrony było intensywne wpatrywanie się w... tył głowy kierowcy. To była moja jedyna stała, nieruchoma, święta kotwica w chaosie podziemnego korkociągu.

W końcu, po tych kilku minutach podziemnego wirowania z obciążeniem, wyjechaliśmy na światło dzienne. W momencie, gdy poczułam, że mój żołądek wreszcie osiadł na swoim miejscu, triumfalnie wypuściłam powietrze.

Zwycięstwo! Pokonałam spiralę bez kompromitacji. Mimo że inżynierowie chcieli nas oszukać, wprowadzając w dezorientację, udało mi się uniknąć publicznej dekompozycji śniadania.

Mogłam spokojnie spojrzeć na Vøringsfossen, dziękując jednocześnie norweskim budowniczym tuneli za ich geniusz i kierowcy za to, że jego tył głowy zapewnił mi stabilny punkt odniesienia w tej kosmicznej jeździe. Przetrwałam, choć łatwo nie było.

Oczywiście, cała ta podziemna gimnastyka ma jeden cel. Kiedy w końcu wyjeżdżacie z ostatniego, poskręcanego tunelu, z lekką dezorientacją (i uczuciem, że właśnie zostaliście wystrzeleni z jakiegoś działa), nagle stajecie na szczycie.

Wysokość, którą uzyskaliście dzięki tym spiralnym tunelom, jest oszałamiająca. Stoicie na krawędzi klifu, a przed Wami Vøringsfossen ryczy, spadając ponad 180 metrów w dół do doliny Måbødalen.

Ale po kolei. Po zwycięstwie nad grawitacją w spiralnym tunelu, dotarliśmy do Vøringsfossen. Pierwsza radość: czyste toalety! – Norweski luksus po fiordowych perypetiach.

Vøringsfossen to istny plac zabaw inżynierii. Nasza trasa była hybrydowa: szło się i po nowoczesnych, metalowych platformach, które wisiały nad kanionem, budząc lęk wysokości, i po starych, kamiennych ścieżkach – bo Norwegia lubi zrównoważyć nowoczesność z dzikością.

I właśnie ten kontrast był kluczem do absurdu.

Wchodziliśmy na metalową kładkę, z barierkami ochronnymi, a 50 metrów dalej musieliśmy już stawiać kroki na mokrych, śliskich kamieniach, po których nieustannie spływała woda – prosto z mgły wodnej wodospadu i naturalnych wycieków.

W naszych dobrych, trekkingowych butach poruszaliśmy się z ostrożnością sapera, przeciskając się między innymi turystami na wąskich przesmykach. Cały ten odcinek przypominał śliskie, pionowe szachy.



A potem, na ławce strategicznie umieszczonej w połowie tego śliskiego poligonu, zobaczyłam ją.

Siedziała tam na ławce strategicznie umieszczonej na połowie tego śliskiego poligonu, ta korpulentna, zagubiona w czasie i przestrzeni amerykańska turystka. Jej strój był definicją „Moda vs. Góry”: wilgotny sweterek w kwiatki i heroiczne, ale kompletnie niepraktyczne japonki.

Ale najzabawniejsze było to, że nie patrzyła na wodospad, nie patrzyła na nas, i z pewnością nie podziwiała krajobrazu. Miała głowę pochyloną, a całą uwagę skupioną na... swoim smartfonie.

Patrzyliśmy na nią z góry, zastanawiając się, czego ona szuka w tym 5G?

Szukała „Wyjścia z Sytuacji”? Prawdopodobnie! Wpisując: "Jak zejść ze śliskiej, norweskiej skały w japonkach i nie umrzeć?" A może: "Najbliższy sklep obuwniczy, który sprzedaje kalosze, i ma dostawę dronem?"

Sprawdzała Recenzje Obuwia? Szukając opinii w stylu: "Japonki Havaianas – Niepolecane do wspinaczki alpejskiej (Nawet w sweterku w kwiatki)."

Wzywała Pomoc Drogową? Może próbowała zamówić hulajnogę elektryczną na gąsienicach z dostawą przez Ubera.

Utrzymywała Kontakt z Cywilizacją: Pokazując komuś na czacie wideo: "Patrz, mamo! Tak wygląda granica mojego błędu w planowaniu!"

Wiedzieliśmy jedno: jej wzrok, utkwiony w jasnym ekranie, był wyrazem nadziei, że cywilizacja technologiczna rozwiąże problem stworzony przez cywilizację modową.

A my? My kontynuowaliśmy nasz ślizg po skałach, dziękując za ten niesamowity, humorystyczny moment i za to, że to my, a nie turystka w japonkach, mieliśmy stabilny dostęp do Internetu... aby móc opisać jej wyczyn.





Patrząc na jej bezradność, w naszych mokrych, ale stabilnych butach czuliśmy absolutną wyższość. Vøringsfossen nauczył nas jednej rzeczy: możesz pokonać cyklon, możesz przeżyć tunelową spiralę, ale z naturą nie wygrasz w japonkach. Nigdy.




Ale wróćmy do głównego bohatera tej historii, czyli wodospadu. To co nas w nim najbardziej zaskoczyło to kolor wody, która przypomina coca-colę! 

Woda w rzece Bjoreio, która zasila Vøringsfossen, ma kolor jasnej Coca-Coli (lub mocno zaparzonej herbaty), ale jest idealnie przezroczysta. 

Tajemnica tego brązowego, "karmelowego" koloru tkwi w geografii i biologii płaskowyżu Hardangervidda, z którego wypływa rzeka Bjoreio. Woda w dużej mierze pochodzi z obszarów bogatych w torfowiska i mokradła. Na tych terenach zalegają ogromne ilości roślinności w fazie rozkładu (mchy, trawy, resztki drzewne). Kiedy woda opadowa (deszcz i roztopiony śnieg) przesiąka przez te warstwy organiczne, wypłukuje z nich kwasy humusowe i inne związki organiczne (fulwokwasy). Te związki są naturalnymi pigmentami: Są brązowe lub żółtawo-brązowe. 

Nie są osadem ani błotem – są rozpuszczone na poziomie cząsteczkowym, dlatego woda pozostaje idealnie przezroczysta. To jest ten sam efekt, co zaparzenie herbaty: woda w czajniku jest przezroczysta, ale brązowa. Woda z topniejących lodowców i opadów w Skandynawii jest często miękka i ma niską zawartość minerałów (wapń, magnez). To sprawia, że kwasy humusowe są łatwiej transportowane i utrzymują się w roztworze, nie wytrącając się. Paradoksalnie, kolor ten jest często wskaźnikiem czystej wody (niezanieczyszczonej chemicznie), która po prostu przefiltrowała się przez największy norweski "filtr do kawy" – czyli torfowiska Hardangerviddy. Dlatego woda w Vøringsfossen wygląda jakby troll ukradł ciężarówkę z Coca-Colą i wlał jej zawartość na szczyt góry, ale w rzeczywistości to po prostu czysta woda z dżemem z torfu!

Po śliskim tańcu na platformach, i widoku turystki-kwiatka, wracaliśmy do samochodu. 

A tam, na parkingu, czekała na nas prawdziwa demonstracja siły norweskiej inżynierii i ideologii: Cmentarzysko Spalinowej Przeszłości.

Na placu stało mnóstwo lśniących ładowarek, a wokół nich sunęły cicho Tesle, Audi i Volvo – w 90% elektryczne towarzystwo. To wyglądało na Zlot Samochodów Przyszłości, gdzie każdy pojazd miał czyste sumienie i cichy silnik.

Ale naszą uwagę przykuł centralny punkt tego elektromobilnego sacrum: jedna z ładowarek. Nie dość, że była supernowoczesna, to jeszcze, niczym patriotyczny mural, miała namalowaną, dumną flagę Norwegii!

To nie jest zwykła ładowarka. To jest Pomnik Norweskiej Inżynierii i Dumy Narodowej. To symbol zielonej rewolucji, gdzie flaga została sprowadzona do roli patriotycznego logo na wtyczce: „Dla Króla, dla Kraju i dla 500 kW!”

I my, ze swoim – co tu dużo mówić – spalinowym Volvo – staliśmy na tym parkingu, czując się jak ostatni kowboje z Dzikiego Zachodu, którzy wjechali konno do centrum kosmicznego.

Mieliśmy wrażenie, że nasze auto, choć szwedzkie i szanowane, właśnie dostało niewidzialną etykietę: „Relikt, nie dotykać kablami”. Musieliśmy parkować taktownie z boku, lekko zawstydzeni tym, że nasz silnik wydaje zbyt dużo decybeli i ma rurę wydechową.

W końcu, nawet w Volvo, które w Norwegii jest niemal święte, czuliśmy się jak niechciani kuzyni. Opuściliśmy ten park ładowania z poczuciem, że właśnie oglądaliśmy przyszłość motoryzacji. A przyszłość ta ma bardzo, bardzo dużo kabli, powiewa na niej czerwono-biało-niebieska flaga i patrzy na nas z lekkim politowaniem, że jeszcze musimy tankować płyny.

Opuszczamy Elektro-Eden Vøringsfossen i Drogą 7 ruszamy w kierunku Oslo. 

Wjeżdżamy na Hardangervidda, największy płaskowyż Europy. Krajobrazy są absolutnie obłędne – surowe pustkowie ciągnie się aż po horyzont, gdzie dumnie lśni lodowiec Hardangerjøkulen. Typowe norweskie lato. Termometr w samochodzie ze zdziwieniem pokazuje 5 stopni, no ale na plusie, choć nie wiem ile z tego jest ciepłem wynikającym z tarcia opon o asfalt.




Widok był tak majestatyczny, że musiałam natychmiast uwiecznić to na fotografii.

Wyskoczyłam z samochodu (naszego spalinowego Volvo, które czuło się tam jak niechciany krewny) i w zdecydowanym biegu przekroczyłam drogę. Klik, klik. Zdjęcie zrobione. Misja wykonana.

Wracam z tym moim triumfalnym uśmiechem, patrząc na ekran, a tu...JA PIER....AAAAA......SRU!

Zahaczyłam czubkiem buta o krawędź asfaltu. W jednej sekundzie stałam się żywym dowodem na to, że natura nie wybacza arogancji i pośpiechu. Padłam jak długa, a reszta świata zawirowała. Mój mąż i syn, zamiast pytać, czy żyję, skwitowali: „Ale zdjęcie zrobiłaś?” Tak. Triumf w pyłach Hardangervidda.

Kiedy już otrzepałam się z resztek żwiru, w oczy rzuciły mi się te dziwne, wysokie, trzymetrowe tyczki, stojące regularnie wzdłuż obu poboczy.

Tyczki na Hardangervidda to system ratunkowy na zimę (brøytestikker). Płaskowyż jest tak otwarty, a opady śniegu tak intensywne, że w czasie zamieci droga znika. Te tyczki wyznaczają krawędź drogi, dzięki czemu pługi i kierowcy wiedzą, gdzie kończy się droga, a zaczyna biała pustka. To są latarnie, które ratują Norwegów przed zagubieniem się w Arktyce na kółkach.

A słyszeliście o zjawisku, które nazywa się po norwesku Kolonnekjøring (dosłownie: jazda w kolumnie/konwoju)? Jest to rygorystyczna procedura wprowadzana na określonych odcinkach dróg górskich, w tym na Drodze 7 (przebiegającej przez Hardangerviddę), gdy warunki pogodowe stają się ekstremalne.

W czasie silnych zamieci, huraganowego wiatru i bardzo ograniczonej widoczności (tzw. whiteout), nawet trzymetrowe tyczki nie wystarczą, aby kierowca bezpiecznie pokonał trasę. Wtedy Zarząd Dróg i Autostrad (Statens vegvesen) podejmuje decyzję o zamknięciu odcinka drogi dla ruchu indywidualnego i organizuje konwoje.

Samochody muszą zebrać się na specjalnych parkingach zjazdowych lub miejscach oznaczonych jako punkty startowe konwoju. Czekają tam, często godzinami, aż zbiorą odpowiednią liczbę pojazdów.

Kolumna wyrusza, prowadzona przez specjalny pojazd (często jest to ciężki pług śnieżny lub maszyna drogowa), który wyznacza bezpieczną trasę.

Władze mają prawo odmówić kierowcy wjazdu do kolumny, jeśli uznają, że jego pojazd nie jest odpowiednio przygotowany (np. brak odpowiednich opon zimowych, za mało paliwa/energii – co jest kluczowe, bo jazda jest powolna i długa, a na trasie brak stacji).

Samochody jadą w ścisłym rygorze, z niewielkimi, zdefiniowanymi odstępami. Wszyscy kierowcy muszą mieć włączone światła awaryjne i światła mijania/przeciwmgielne. Pod żadnym pozorem nie wolno wyprzedzać pojazdów w kolumnie ani zawrócić po starcie. To jest konwój ratunkowy, a nie normalny przejazd! Na punktach zbornych oraz wzdłuż niebezpiecznych odcinków często pojawiają się dodatkowe, wyraźne oznaczenia (linie, piktogramy), które wskazują, jak należy ustawić pojazd i zachować odstęp przed dołączeniem do zorganizowanej grupy. Ma to na celu maksymalną efektywność i minimalizację ryzyka, gdy pług już przejedzie.

W efekcie, Kolonnekjøring to nie tyle element drogi, co element życia na norweskich płaskowyżach zimą. To surowy, ale niezbędny mechanizm, który pozwala ludziom przetrwać w ekstremalnych  zimowych warunkach.

W miarę jak zjeżdżamy na wschód, krajobraz Hardangerviddy łagodnieje. Na horyzoncie pojawiają się wysokie, płaskie góry, wyglądające jak gigantyczne stoły wykrojone przez lodowiec. 

Krajobraz staje się mniej surowy, a pustkowie zamienia się w rozległą, choć wciąż górską, równinę.

Po długich poszukiwaniach cywilizowanego miejsca na postój, w końcu znaleźliśmy parking w Hagafoss. I nie byle jaki parking! Parking przy kościele!

To było nasze wybawienie. Z widokiem na spokojną okolicę, z daleka od tyczek i elektrycznych super-ładowarek, rozłożyliśmy nasz obóz. Parking przy kościele okazał się jedynym miejscem, gdzie można było godnie zjeść kanapki – to była uczta: obiad przy ołtarzu norweskiej, spokojnej prowincji.

Przejeżdżamy przez miejscowość Ål. Od razu do głowy przychodzi mi skojarzenie: A.I. (Artificial Intelligence, czyli Sztuczna Inteligencja, która po norwesku brzmi Kunstig Intelligens, skracane jako KI). Czy to ma coś wspólnego?

"Pewnie tak. To Norwegia. Może lokalne władze wprowadziły tu AI, która steruje ruchem reniferów?"

Śmieszne jest to, że w Norwegii, gdzie wszystko jest zaawansowane technicznie (patrz ładowarki z flagą!, a spróbujcie zapłacić gotówką tankując paliwo!), nazwa małej miejscowości brzmi jak skrót największego technologicznego trendu. Stąd nasz wniosek: Ål to nie mała wioska w dolinie Hallingdal, to tajne centrum dowodzenia norweską AI, która decyduje, gdzie i jak mocno pada deszcz. Musi mieć to związek z tym, że wszyscy mieszkańcy mają tu IQ godne superkomputera.

Po przerwie, nadszedł najtrudniejszy etap. W Norwegii jazda jest przepisowa do bólu. Nie ma adrenaliny, jest stałe 80 km/h i podziwianie widoków. Ta uregulowana nuda jest gorsza niż upadek na asfalcie.

W pewnym momencie mój mąż, który walczył z klapnięciem powiek od 45 minut, skapitulował. „Nie dam rady. Ta droga jest jak oglądanie schnącej farby w zwolnionym tempie,” szepnął. „Potrzebuję kwadransa snu.”

I tak, na środku szlaku do Oslo, nastąpiło historyczne wydarzenie: przekazanie kierownicy synowi.

Nasz syn, z błyskiem w oku i świadomością ogromnej odpowiedzialności (bo w Norwegii nikt nie złamie 80 km/h, nawet jeśli grozi to zawałem z nudów), przejął stery naszego spalinowego Volvo. Prowadził auto z monumentalną, norweską precyzją, utrzymując stabilne 80 km/h. To była idealna ironia: doświadczony kierowca pada, a młody, dzięki norweskiej obsesji na punkcie przepisów, staje się na chwilę najważniejszą, najwolniejszą osobą na Drodze 7. I tak dojeżdżamy do Oslo.



Jeśli chcecie zobaczyć jak wyglądała nasza trasa na mapie, albo po prostu zlokalizować na mapie opisane w poście lokalizacje zapraszam do mapy. Linka do lokalizacji na mapie Google znajdziecie także poniżej - szukajcie pod tekstem słowa "Lokalizacja...."

A jeśli chcecie przeczytać więcej wpisów w moim blogu, z pewnością ułatwi Wam to TA LISTA , zaś zbiór wszystkich map znajdziecie TUTAJ.

Możecie także przejść do mapy interaktywnej, która otworzy się dla Waszej wygody w nowym oknie. Najedź na wybraną pinezkę i kliknij nazwę lokalizacji, która pokaże Ci się pod mapą aby wyświetlić zdjęcia i link do odpowiedniego posta 😀. Kliknij strzałkę po prawej stronie nazwy lokalizacji, aby wyznaczyć do niej trasę. Powiększaj mapę aby zobaczyć więcej pinezek. Kliknij na napis "Patent na Wypad" (w wersji komórkowej na dole ekranu) aby wejść w legendę, gdzie znajdziesz listę lokalizacji lub będziesz mógł wpisać konkretną lokalizację w lupkę.

A może interesują Was gotowe propozycje tras? Zapraszam TUTAJ.


​#patentnawypad, #Norwegia, ​#Norway, ​#podroze, ​#travel, #skandynawia, ​#scandinavia, ​#trip, ​#discovernorway ,#Vøringsfossen, #Eidfjord, #Måbødalen, #Storegjeltunnelen, #Hardangervidda, #Hardangerjøkulen, #brøytestikker, #Kolonnekjøring, #Hagafoss, #Ål

​#PolacyZaGranica, #PodróżePoEuropie, #EuropeTrip, ​#BeautifulDestinations, ​#TravelPhotography, #Landscape, #CityBreak

Komentarze