Jeszcze trochę alpejskiej bajki - Bled, Słowenia- Urlop 2024-cz.4
Jeśli nie macie dosyć widoków alpejskich jezior (a tak na serio, to czy można mieć ich dosyć?), to zapraszam nad kolejne.
Ten dzień rozpoczął się bajecznym widokiem na pobliskie Alpy. Słońce urządziło nam piękny spektakl tak oświetlając jeden ze szczytów, na co dzień dość szary i posępny, że wyglądał jakby był zrobiony z cukru!
Ale wróćmy do jezior. Bled (zwane także Blejsko jezero) to obok jaskini Postojna, o której wspominałam wcześniej, jedna z najbardziej znanych atrakcji Słowenii.
Najpierw podjeżdżamy pod Olimpijskie Centrum Wioślarskie Bled (Olimpijski Veslaški Center Bled), tam parkujemy na sporym parkingu i spacerkiem docieramy na pobliski punkt widokowy mijając liczne wypożyczalnie sprzętów wodnych (25EUR za godzinę, łódka dwuosobowa - cena z 2024 roku). Spomiędzy brzegowych chaszczy możemy podziwiać to, z czego jest najbardziej znane jezioro, czyli wysepkę Blejski Otok. Na wyspie stoi kościółek Maryi Wspomożycielki, a prowadzi do niego 99 kamiennych schodów (na wyspie, nie po dnie jeziora). Turystów przyciąga tam bardzo popularny dzwon życzeń, (z XVI w.). Według miejscowej legendy wystarczy pociągnąć mocno za sznur, jeżeli ten zabije 3 razy, spełni się nasze życzenie!!! Czyli taka złota rybka w wersji bim-bam ;) Ciekawi mnie jednak skąd wiadomo jak trzeba pociągnąć za sznur, żeby ten dzwon zabił dokładnie 3 razy, a nie na przykład 5? Może o to w tym wszystkim chodzi? Chciałeś mieć najnowsze BMW? Sorry, bimbnąłęś 5 razy no to teraz masz trabanta. Przynajmniej nie będziesz chodników zastawiać, a jak się trafi promocja to może nawet migacz przy skręcie włączysz (no wiem, że to będzie sygnał że "właśnie skręcam" a nie "będę skręcać" ale zawsze to jednak migacz).
Przed okresem chrześcijaństwa stała tu słowiańska świątynia na cześć bogini Živa, patronki miłości. Wiecie jak jest. Odosobniona wysepka (przynajmniej kiedyś), gniazdko miłości... a przyrost naturalny szybuje w górę ;) Będzie miał kto na naszą emeryturę pracować. A nie, teraz jest ZUS...na to nawet złota rybka ani magiczny dzwon nie pomogą.
W każdym razie z tej lokalizacji jest do wysepki bliżej niż z miejscowości Bled. Jeśli więc chce się do niej dopłynąć wypożyczając łódeczkę, to mniej się namachamy niż z Bledu.
My jednak po rzuceniu okiem na wysepkę stwierdzamy, że z brzegu tak na prawdę nie za bardzo widać, czy to wyspa, półwysep czy jeszcze coś innego.
Wsiadamy do auta i udajemy się w kierunku miasteczka Bled. Dojeżdżając do miasta spotyka nas niespodzianka bo Google twierdzi, że do niego nie wjedziemy. Tym razem Google ma niestety rację. Większość uliczek jest dostępna tylko dla lokalsów, więc zostawiamy auto na parkingu przy ulicy Grajska Cesta i niedługim spacerkiem udajemy się w kierunku centrum miasta i brzegu jeziora. Po drodze mijamy punkt zbiorowego robienia zdjęć.
Z pewnością znacie takie miejsca. Stoi tam zazwyczaj ażurowe serce, w którym staje sobie rodzinka i szuka jelenia, lub w przypadku Słowenii raczej koziorożca, który im zrobi zdjęcie. Potem należy się odwdzięczyć, tradycyjnie zagadać "Where are you from?" (albo częściej: "o, witamy rodaków") i zwolnić atrakcję dla następnych chętnych.
Zaliczamy więc tą obowiązkową pozycję i kierujemy się w stronę miejsca, skąd odchodzą łódeczki do wyspy.
Robimy research cen i okazuje się, że są dwa typy łódeczek. Pierwsze pływają non stop jak tylko zbiorą obsadę turystów, a wyglądają jak małe barki będące skrzyżowaniem weneckiego vaporetta z gondolą. Tak dokładnie to z gondoli jest tylko gondolier, symulujący napęd barki, która w rzeczywistości przemieszcza się po jeziorze dzięki elektrycznemu silnikowi. Taki teatrzyk kosztuje 18 EUR od łebka (w 2024 roku). Nie pytaliśmy, ale liczę na to, że to cena za przejażdżkę w obie strony, chyba, że uczestnicy atrakcji są zaskakiwani gdy chcą wrócić niekoniecznie wpław ;) W każdym razie na słupowej informacji o cenie (wiecie, taka reklama na słupie) nie było wspomniane czy cena stanowi one way ticket czy jednak nie ;) Ale wróćmy do barki. Jak już wspomniałam jest ona nieduża, ale pakowna ;) Tak, dobrze myślicie ;) We wyglądający na przewożący może z 10 osób stateczek jest sprawnie dopychanych, ciało do ciała przez przedsiębiorczą obsługę, jakieś 20 luda. Jeśli więc ktoś lubi taki sport, to może to być dla niego całkiem zabawne, zwłaszcza w 30 stopniowym upale ;)
Druga opcja jest podobna, z tym, że stateczki pływają według rozkładu jazdy (czy może pływania?), więc siłą rzeczy pływają rzadziej. Nie są też wyposażone w gondoliera-symulanta i zapewne dlatego kosztują o kilka EUR mniej za osobę. Kwestią otwartą pozostaje znowu zakres usługi, czyli czy spowrotem płyniemy wpław. Kwestią zaś bezdyskusyjną jest robienie z bareczki sardynkowca poprzez upychanie sardynek, czyli turystów. Swoją drogą to ciekawe jak sobie oni radzili w czasie pandemii ;) Losowo wybrani szczęśliwcy byli podczepiani na hol? ;)
Fakt, że woda w jeziorze jest krystalicznie czysta, więc może to jednak nienajgorsza opcja?
Ponieważ jednak przyjechaliśmy tu po to, aby zwiedzić wyspę, a prawdziwych gondolierów oglądaliśmy w Wenecji, postanawiamy skorzystać z tańszej alternatywy czyli opcji bezgondolierowej. Tak na prawdę, to po przeliczeniu kosztów na 4 osoby wychodzi na to, że w kieszeni zostaje nam jakieś 25 EUR, więc zamiast gondoliera mamy porządne lody, może nawet z kawą. Siadamy więc i czekamy. Jest nawet przyjemnie, bo trasa z parkingu nas nieco zmęczyła, więc posilamy się kanapkami i obserwujemy poczynania przewoźnika w zakresie upychania turystów. Na serio, mają w tym niezłą praktykę! Po pól godzinie czekania, gdy nasz przyszły środek lokomocji odbywa przysługującą według rozkładu jazdy przerwę, zaczynamy się zastanawiać czy my na pewno chcemy płynąć. Dopadają nas wątpliwości, które chyba powinny przyjść do głowy każdemu będącemu na naszym miejscu, a które są zagłuszane przez sprawne akcje pakowania do stateczków kolejnych hord turystów - po prostu nie mają oni komfortu możliwości zastanowienia się czy faktycznie chcą. Siedzimy więc i myślimy.
Na wyspie jest tylko kościół, dzwon i schody. Kościół jak kościół, 99 schodów jakoś niekoniecznie jest atrakcją w ponad 30 stopniowym upale, do dzwonu się raczej nie dopchamy, więc sobie nim nie bim- bniemy, czyli ze spełnienia życzenia nici (pomijam omówioną wcześniej kwestię tych 3 razy). Zresztą jakoś nie słychać tego dzwonu, więc ta atrakcja jest albo niedostępna albo tylko dla wybrańców. Jak już będziemy na wyspie to i tak nie zrobimy tych kultowych zdjęć, gdzie widać, że wyspa to wyspa. Takie zdjęcia trzeba robić z góry. No właśnie! Przecież na górze przy jeziorze stoi zamek! Gapiliśmy się na niego siedząc i czekając, ale nam chyba upał mózg wyłączył! Patrzymy po sobie i pytamy się wzajemnie: kto chce płynąć na wyspę? Ja nie, ja też nie...i to do końca rodziny. Po co siedzieliśmy i czekaliśmy na stateczek? Dobre pytanie 😂 Obawiam się, że zadziałała na nas zasada lemingów 😎 Oświeceni i uradowani odzyskaniem jasności spojrzenia zwanym zdrowym rozsądkiem - a przynajmniej tak nam się wydaje - trudno to zweryfikować bez popłynięcia na wyspę - decydujemy się na zdobycie zamku. Fakt, że stoi on na wysokiej górze i trzeba się tam wdrapać schodami trochę nas że tak powiem onieśmiela. Tzn. konfuzję wywołuje fakt, że się tak zasapiemy, że się nie wdrapiemy.

Góra wysoka, temperatura powietrza nadaje się na siedzenie w jeziorze a nie zdobywanie zamku, a i pesel nieco się z nas nabija. Damy radę? Jak to? Zaraz zaraz...MY NIE DAMY?! No to idziemy. Okazuje się, że wejście na górę nie jest tak straszne jak to wyglądało z dołu. Schody owszem są, ale dosyć przyjazne, bo cały czas się idzie w cieniu drzew. Ja z synem, jako członkowie rodziny o lepszej kondycji (albo większej desperacji lub też z większą umiejętnością kopnięcia się w razie potrzeby we własne cztery litery) wdrapujemy się na zamek bez zatrzymywania. Wchodząc na górę liczymy na to, że w zasadzie to nie chcemy zwiedzać zamku, chcemy tylko strzelić kultowe foty słynnej wysepce. Może więc wejdziemy tylko na dziedziniec czy mury, czy co tam robi za punkt widokowy i nie będziemy musieli kupować biletów... Akurat! Słoweńcy przewidzieli takich sprytnych Januszów i za bilet trzeba zapłacić. 17 EUR za dorosłego i po 11 za studenta i młodzież (ceny z 2024 roku). No ale skoro już się wdrapaliśmy to płacimy. Trzeba zrobić foty na fejsa czy insta. Faktycznie widok z zamku jest bajeczny! Wyspa prezentuje się w całej okazałości i z tej wysokości widać, że to faktycznie wyspa a nie na przykład półwysep. No i skoro już zapłaciliśmy za bilet to trzeba zwiedzić zamek 😎
Może nie jest on jakiś wyjątkowy, ale daje trochę upragnionego cienia, a zdjęcia okolicy są warte tej ceny.
Wychodząc z zamku widzimy, że koło niego jest parking. Rejestracje aut z całej Europy wskazują na to, że jest do niego dojazd nie tylko dla wybranych. Z miejscami oczywiście krucho, ale przy odrobinie szczęścia można złapać jakieś miejsce "na sępa" czyli czatując na wyjeżdżające auto. Parking jest oczywiście płatny, za to satysfakcja samodzielnego wejścia na górę jest nie tylko bezpłatna ale i bezcenna ;)
Kolejnym punktem naszej wycieczki miał być Wąwóz Vintgar. Przewodniki zachwycają się jego pięknem, więc chcieliśmy go zobaczyć. Niestety, po podjechaniu na parking okazało się, że bilety trzeba kupować z wyprzedzeniem :( Na ten moment były dostępne tylko na późne popołudnie, czyli za jakieś 4 godziny. Ten dość długi czas jeszcze byśmy sobie zagospodarowali, tyle że akurat w tym czasie Internet prognozował nam ogromną ulewę a i w opiniach o wąwozie często padała opinia o jego przereklamowaniu. Stwierdziliśmy więc, że ryzykowanie kupowania biletów i snucie się po okolicy tylko po to, aby finalnie i tak się zmyć z powodu burzy nas nie bawi i postanowiliśmy wracać do Kranjskiej Gory. Jak dowiecie się z kolejnego odcinka mojego bloga, nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.
Wracając z objazdu Bled i niedoszłego objazdu wąwozu wybieramy trasę turystyczną. Czym są trasy turystyczne wyjaśniałam w tym poście. W skrócie powiem tylko tyle, że w takiej trasie chodzi głównie o to, żeby nie narobić w pory z powodu atrakcyjności drogi lub też nie puścić pawia podziwiając widoki raz z jednej i raz z drugiej strony auta (serpentyny!). Jedziemy więc sobie tą trasą od kesza do kesza. I jak zwykle warto, bo tradycyjnie docieramy do miejsc mało popularnych a wartych zobaczenia.
Jednym z takich miejsc jest Radovna, gdzie obok spalonego domu stoi pomnik upamiętniający tragedię jaka się tam wydarzyła w 1944 roku. Wioska Radovna została spalona przez siły niemieckie 20 września 1944 roku w odwecie za porwanie dwóch niemieckich żołnierzy. W pożarze zginęło 24 mieszkańców wsi (głównie kobiet, dzieci - w tym niemowlęta i starszych osób), a w dolinie wzniesiono pomnik ku pamięci ofiar tego wydarzenia.
Kolejne miejsce, to niezwykle klimatyczny, opuszczony młyn, którego główną atrakcją jest to, że można po nim dowolnie chodzić i wszędzie wejść (nikt go nie pilnuje, a atrakcja jest bezpłatna).
Jeśli chcecie zlokalizować na mapie opisane w poście lokalizacje oraz wszystkie lokalizacje z bloga, zapraszam do mapy interaktywnej, która otworzy się dla Waszej wygody w nowym oknie. Najedź na wybraną pinezkę i kliknij nazwę lokalizacji, która pokaże Ci się pod mapą aby wyświetlić zdjęcia i link do odpowiedniego posta 😀. Kliknij strzałkę po prawej stronie nazwy lokalizacji, aby wyznaczyć do niej trasę. Powiększaj mapę aby zobaczyć więcej pinezek. Kliknij na napis "Patent na Wypad" (w wersji komórkowej na dole ekranu) aby wejść w legendę, gdzie znajdziesz listę lokalizacji lub będziesz mógł wpisać konkretną lokalizację w lupkę.
Linka do lokalizacji na mapie Google z niniejszego bloga znajdziecie także poniżej - szukajcie pod tekstem słowa "Lokalizacja...."
A jeśli chcecie przeczytać więcej wpisów w moim blogu, z pewnością ułatwi Wam to TA LISTA , zaś zbiór niektórych wcześniejszych map znajdziecie TUTAJ.
A może interesują Was gotowe propozycje tras? Zapraszam TUTAJ.
#patentnawypad #podroz #podroze #blog #travelblog #slowenia #slovenia #visitslovenia #sloveniatravel #wawoz #gorge #bled #bledlake #alps #julianalps #bledcastle #radovna

.jpg)












Komentarze
Prześlij komentarz