Straszny antrakt na Lastovo - Chorwacja
Staram się o Chorwacji pisać z humorem, czasem z nutą nostalgii. Nie ukrywam, że jestem w niej od lat zakochana pomimo... no właśnie. Dzisiaj będzie to "pomimo". W tym poście humor zastąpi... strach. Początkowo nie planowałam tej opowieści, bo to zdarzenie z urlopu w roku 2020. Doszłam jednak do wniosku, że nie chcę aby wspomnienie zbladło (bo zapomnieć się tego nie da). Przejdźmy jednak do konkretów.
W owym roku, w czasie urlopu byliśmy na chorwackiej wyspie Korcula. Byliśmy, pomimo szalejącej na świecie pandemii i wyjazd w tym niepewnym czasie był strzałem w 10tkę. Chorwaci raczej nie przejmowali się pandemią (albo przejmowali się mniej) i dlatego to była świetna odskocznia od maseczek, pozamykanych sklepów, limitów itp. Ale nie o pandemii będzie ten post. Powiem nawet więcej! Dzięki pandemii pobyt był wyjątkowy! Połączenie Korculi -wyspy gdzie oprócz głównego miasta Korculi tłumów nie uświadczycie - oraz przerzedzonej pandemią turystyki dało nam możliwość niecodziennych przeżyć. A tak przy okazji to czy zauważyliście, że główne miasta na chorwackich wyspach nazywają się tak samo jak te wyspy? Ale wróćmy do Korculi. Myślę, że nasze dzieci długo będą pamiętać wieczór na pustej plaży, gdzie leżeliśmy obserwując sierpniowe Perseidy (spadające gwiazdy), a nasze miastowe pociechy pierwszy raz w życiu widziały na żywo Drogę Mleczną 😍
Generalnie polecam w Chorwacji popatrzeć w niebo. Oczywiście nie w miastach, ale na szczęście w tym kraju nietrudno znaleźć odludne miejsca. My Perseidy obserwujemy co roku - są one najbardziej aktywne na początku drugiej dekady sierpnia. Na prawdę można dosłownie co chwilę zobaczyć "spadającą gwiazdę" i z dużym prawdopodobieństwem zobaczycie ich tyle, że aż się Wam skończą życzenia 😃
Na początku sierpnia można ponadto obchodzić z Chorwatami Dzień Zwycięstwa i Dziękczynienia. 5 sierpnia - bo wtedy jest obchodzone to święto- upamiętnia operację "Burza" z 1995 roku, która doprowadziła do wyzwolenia terytoriów zajmowanych przez siły serbskie. W rocznice tego wydarzenia można w wielu miejscach obserwować fajerwerki lub uczestniczyć w kolorowych lokalnych festynach. Pamiętajcie jednak, że w ten dzień wiele sklepów jest pozamykanych, więc ewentualne zakupy trzeba zrobić wcześniej.
Podczas pobytu na Korculi okna naszej miejscówki wychodziły na morze, gdzie w oddali widzieliśmy kolejną wyspę -Lastovo. Kusiła nas i kusiła aż pewnego dnia zdecydowaliśmy się na nią popłynąć.
Ponieważ na Lastovo plynie się promem dość długo, postanowiliśmy wyruszyć z samego rana, aby mieć jak najwięcej czasu na zwiedzanie. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Zapakowaliśmy też dwa supy, aby popłynąć w jedno szczególne miejsce.
Tym miejscem był schron łodzi podwodnych Marynarki Jugosławii. Takich schronów w Chorwacji jest całkiem sporo, a niektóre są dostępne z wody i można do nich popłynąć.
Supy są generalnie świetnym wynalazkiem. Właśnie w Chorwacji zobaczyliśmy je pierwszy raz i kupiliśmy, choć w Polsce mało kto wtedy o nich słyszał. Teraz co roku bierzemy je ze sobą i wszystkim bardzo polecamy pływanie na supach. Oczywiście wymaga to pewnej wprawy, ale przy spokojnym morzu nie jest trudne, a stojąc na supie można podziwiać całą głębię morza wraz ze wszystkimi żyjątkami pływającymi w krystalicznie czystej wodzie. A jeśli się boicie na nich stać, zawsze możecie usiąść i pływać jak kajakiem (przyda Wam się wtedy wiosło kajakowe). Można nawet do niektórych modeli supów kupić specjalne oparcie aby było Wam wygodniej pływać "w parterze".
W każdym razie supami wpłynęliśmy do schronu, potem zafundowaliśmy sobie kąpiel w bajecznie ciepłym morzu (woda miała chyba ze 30 stopni) w towarzystwie wypasionych stateczków jak ten poniżej
a potem pojechaliśmy zwiedzić największą miejscowość na wyspie, której nazwa oczywiście brzmi Lastovo. Miejscowość słynie z kominów o specyficznych kształtach.
Po zwiedzeniu Lastova stwierdziliśmy, ze pojedziemy zobaczyć latarnię na malowniczym klifowym wybrzeżu. Nawigacja wskazywała nam dwie drogi. Jedną bodajże 30 kilometrową, drugą jakieś 7,5km. Oczywiście wybraliśmy tą krótszą. Na mapie wyglądała ok. Ruszyliśmy. Ku naszemu zdziwieniu asfalt skończył się bardzo szybko, a droga zamieniła się w skalistą szutrówkę. Ale nic to. Jedziemy. Zaczęły się góry. Nic to...chyba... Droga się zrobiła wąska na jeden samochód, z jednej strony przepaść, z drugiej strome zbocze góry. Jedziemy bardzo powoli...może trzeba jednak zawrócić? Okolica totalnie wyludniona, ale to raczej nie jest dziwne, bo na całej wyspie mieszka raptem kilkaset osób, a ona sama jest bardzo oddalona od stałego lądu. Na szczęście spotykamy jakiś samochód wyjeżdżający z dzikiego i zaniedbanego gospodarstwa. Zatrzymujemy go i pytamy czy my tą drogą dojedziemy gdziekolwiek. Ale Chorwat nas luzacko zapewnia, że dojedziemy. Jego auto nie wygląda dobrze, więc skoro on daje radę to my też damy. Jedziemy. Jak już pisałam asfalt dawno się skończył, teraz kończy się Internet. Po chwili nie ma już nawet zasięgu sieci komórkowych. Mamy co prawda mapy ściągnięte offline, ale gps wariuje i trochę jedziemy na azymut (w sumie nie mamy za bardzo innej alternatywy - droga jest jedna, a ewentualne odgałęzienia nie dają szans na jakąkolwiek jazdę). Wiem, powinniśmy jak najszybciej zawrócić, ale po pierwsze nie było gdzie, a po drugie byliśmy przekonani, że to już niedaleko i zaraz będziemy na miejscu. Skąd mieliśmy wiedzieć jak bardzo się mylimy? Ok, kiedyś mapy w nawigacji były dość wadliwe, ale to było kiedyś. Teraz zazwyczaj są rzetelne. Ale to najwyraźniej nie dotyczy miejsc na końcu świata... Chyba wjeżdżamy z gór w jakąś dolinę, bo zaraz za górską serpentyną droga (choć teraz trudno już to drogą nazwać) staje się stroma i niemal zsuwamy się nią w dół (nasze auto nie ma napędu na 4 koła). Przez myśl nam przechodzi, że jeśli byśmy mieli tędy wracać to nie podjedziemy pod tą górę. Staczamy się niżej, a obok drogi stoi wrak auta. WRAK AUTA!!!! Dookoła zero cywilizacji, a my te niby kilka kilometrów jedziemy już dobrze ponad godzinę. Powietrze aż skwierczy od upału, jest tak sucho, że wszystko jest pokryte pyłem spalonej od słońca ziemi. Zarośla szorują po karoserii. Jeszcze kawałek i zaczyna się podjazd pod górę. Tyle, że nasze auto nie ma szans podjechać. Jest stromo, droga, a w zasadzie ścieżynka jest pokryta sporymi głazami. Koła zaczynają boksować, a my już nawet nie próbujemy podjechać dalej, bo głazy wystające z drogi są bardzo wysokie i zaraz na którymś zawiśniemy. Dobrze, że opony mamy wzmocnione, więc jeszcze żadna nie pękła. Stoimy. W zupełnej głuszy, bez zasięgu, nie mamy jak wezwać pomocy. Zostały nam bodajże dwie butelki wody na 4 osoby (to Chorwacja na początku sierpnia, temperatury w dzień w okolicach 40 stopni, w nocy niewiele chłodniej). Zbliża się wieczór. Co robić? Nocujemy w aucie? Ale i tak rano nie wezwiemy pomocy a do tej pory komórki nam padną. Rozważam możliwość zostawienia męża z dziećmi w aucie i pójścia szukania pomocy. W klapkach po górach... Dokąd? Jak daleko? Czy dam radę? Czy mam wziąć ze sobą jedną z dwóch pozostałych butelek wody? Czy później w totalnej ciemności znajdę auto jeśli uda mi się znaleźć pomoc? Czy to dobry pomysł? A co jeśli w pobliżu wybuchnie pożar? Jest przecież tak sucho! Może jednak spróbujemy zawrócić? Ale na tej drodze nie ma na to miejsca. Decydujemy się z synem asekurować męża prowadzącego auto na wstecznym przez kilkaset metrów. Auto z naszą pomocą lawiruje pomiędzy wystającymi z drogi głazami, jeszcze chwila i gdzieś na czymś utkniemy... W końcu udaje nam się znaleźć miejsce gdzie możemy zawrócić. Jedziemy spowrotem. Dojeżdżamy do miejsca, gdzie staczaliśmy się na dół. Próbujemy podjechać. Raz, drugi, silnik wyje, auto nie daje rady nawet gdy podkładamy kamienie pod koła. Stoimy, nie wiemy co mamy zrobić. Boimy się. Bardzo. Myśli o tym, jak to wszystko może się skończyć nam nie pomagają. Mąż wpada na pomysł, żeby z auta wyjąć co się da, może wtedy uda się podjechać. Wypakowywujemy auto, podkładamy kamienie pod koła. Samochód się buntuje, koła boksują, nie idzie, nie idzie ... IDZIE!!!!!!! Mąż podjeżdża jeszcze kawałek. Zatrzymuje się, ładujemy auto. Trochę tego jest a i z jednego z supów nie spuszczaliśmy powietrza i musimy go spowrotem zamocować na dachu. Ale jedziemy! W żółwim tempie po długim czasie dojeżdżamy do asfaltu i niemal chcemy go całować. Teraz jeszcze tylko trzeba dojechać do promu, bo zaraz odpływa ostatni, ale czasu na dojazd jest za mało. Liczymy jednak na to, że Chorwaci nie za bardzo przejmują się rozkładem, gonimy w kierunku portu. Po pewnym czasie orientujemy się, że jedziemy powyżej 100km/h a na dachu mamy supa! Albo dojedziemy, albo sup poszybuje w siną dal. Nie ma czasu na sprawdzanie czy wiążące go linki wytrzymają. Ale chyba znowu coś jest nie tak z wyznaczoną przez nawigację trasą! Po kilkunastu kilometrach uzmysławiamy sobie, że gps się raczej nie orientuje w terenie a my zamiast jechać w kierunku portu najwyraźniej się od niego oddalamy! Teraz na pewno nie zdążymy! Nie wiemy w którym kierunku jechać a nawigacja znowu nas próbuje skierować w jakąś drogę bez asfaltu! Może to jakiś skrót? O nie! Nie ma opcji! Zatrzymujemy wyjeżdżający z bocznej drogi samochód z grupą młodych Chorwatów, którzy na szczęście deklarują, że nas doholują do portu. Jedziemy za nimi. Prom jeszcze stoi, choć boarding chyba się skończył. Ale jeśli prom jeszcze nie odpłynął to muszą nas na niego wpuścić! Nie mamy co prawda biletów, ale mamy apkę Jadroliniji (Jadrolinija to chorwacki przewoźnik promowy). Tylko, ze komórka nie może namierzyć Internetu. Na szczęście uprzejmy Chorwat wpuszcza auto bez biletu a mnie zatrzymuje w zastaw abym w końcu zalogowała się do Internetu i opłaciła przejazd. Trzęsącymi się rękoma resetuję komórkę, która w końcu łapie sieć. Jeszcze chyba nie do końca w to wierzymy, ale jednak płyniemy spowrotem na Korculę!
Niestety z tej najbardziej newralgicznej części "zwiedzania" Lastovo nie mamy zdjęć. Po prostu nie mieliśmy do nich głowy. Emocje w opisie starałam się pominąć. Mąż zachowywał stoicki spokój (przynajmniej tak to wyglądało), mi ze względu na dzieci nie pozostawało nic innego. Reszta jest milczeniem.
%20(1)%20(1)-wm-23841.29999999993_watermarked.jpg)
















Nasze polskie góry, zima, późny wieczór i...pęknięty (a co za tym idzie spadnięty) łańcuch na jednym z kół. Z boku przepaść, auto stacza się w tyłem. Chwile grozy i ta myśl, czy ufać zimnej krwi i zdolnościom męża, który zapewnia, że panuje nad sytuacją czy ratować dziecko czyli łapać córę za rękę i wyskakiwać z auta w przepaść, śnieg, mróz, noc i niedźwiedzie i wilki.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Aneta M.
WOW! No to też było grubo! Ważne, że dobrze się skończyło!
Usuń